Artur Gac, Interia: Żużel w Krakowie, w wydaniu klubowym, przestał istnieć. Wprawdzie brakuje jeszcze oficjalnego komunikatu, ale już nie ma żadnej nadziei na to, by drużyna w nadchodzącym wielkimi krokami sezonie przystąpiła do rozgrywek. Mateusz Szczepaniak, były żużlowiec Speedway Wandy Kraków: - Ta świadomość dotarła do mnie już dawno, a myślę, że oficjalnego komunikatu nie będzie, bo chyba nie ma kto go wydać. Ma pan na myśli to, że prezes Paweł Sadzikowski jakby zapadł się pod ziemię? - Chyba bardzo zapadł się pod ziemię. Nie wiem, czy znalazł jakąś kryjówkę, a może gdzieś wyjechał... Zupełnie nie wiem, co się z nim dzieje. W ostatnim czasie próbował się pan z nim kontaktować? - Próbowałem już dawno. Nawet byłem go odwiedzić w barze przy stadionie w Krakowie. Nie wiem, czy jest jego właścicielem, czy tam pracuje, ale to właśnie tam, że tak powiem, go naszedłem, będąc przejazdem w Krakowie. Chwilę z nim porozmawiałem, ale nic konkretnego się nie dowiedziałem. Jak zawsze usłyszałem tylko kilka kolejnych kłamstw. Pan ciągle czeka na zaległe pieniądze ze Speedway Wandy? - To prawda. W dodatku są to w miarę duże pieniądze, więc nie odpuściłem tematu, tylko staram się odzyskać je już w inny sposób niż polubownie. Po dżentelmeńsku chyba nie uda się niczego otrzymać. Już pan podjął odpowiednie kroki, toczy się sprawa w sądzie? - Tak, w tym temacie coś się rozpoczęło. Ile czasu trwa ta batalia z klubem? - W Krakowie jeździłem w 2016 i 2017 roku i od tamtej pory nie mogę się doprosić zaległości. W tym czasie były różne ponaglenia. Ciągle nie zapłacono mi za faktury wystawione w 2016 roku, a więc sprawa ciągnie się już czwarty rok. Jak to zatem możliwe, że ten klub, co sezon, otrzymywał licencję na starty w lidze? - Cóż... Mamy regulamin taki, a nie inny, z limitami finansowymi. Po 2016 roku wszystko nie było spłacone, przed 2018 rokiem klub spłacał część zaległości, ale Polski Związek Motorowy widział dobrą wolę, że są przelewy i sprawy zmierzają w lepszym kierunku. W związku z tym klub otrzymywał licencję z nadzieją, że prezes wyprowadzi <a class="textLink" href="https://top.pl/finanse" title="finanse" target="_blank">finanse</a> na prostą. Jednak okazało się inaczej. Problem z odzyskaniem należności bierze się też stąd, że wpadł pan w regulaminową pułapkę? To znaczy oficjalnie miał pan kontrakt mieszczący się w obowiązujących stawkach ustalonych przez związek. Dodatkowo miał pan jeszcze odrębną umowę z klubem, zgodnie z którą miał pobierać indywidualnie wynegocjowaną pensję? - Poniekąd tak, aczkolwiek na tę sprawę trzeba patrzeć z innej perspektywy. Ja mam swoją działalność, klub jest odrębnym podmiotem i wspólnie działaliśmy za zasadach kontraktów i umów, dlatego mieliśmy rozliczać się na podstawie faktur. I tu, wedle prawa, inne regulaminy nie powinny mieć nic do czynienia. Praktyka jest jednak inna i kluby płacą tą część, która umożliwia im spełnienie wymogów na dopuszczenie do startów w kolejnym sezonie. Z tego, co wiem, poza ekstraligą jest to częsty problem. Tu kłopot jest też inny: gdyby klub nie otrzymał licencji, wówczas nie byłoby żadnej możliwości na odzyskanie długów. Choć stało się chyba jeszcze gorzej, bo ostatni sezon w Krakowie raczej jeszcze pogłębił długi. Przypuszczam, że zawodnicy startowali za darmo, więc problemy zaczęły się jeszcze bardziej piętrzyć. To dobry przyczynek do zastanowienia się, jakie rozwiązania byłyby lepsze? Przykładowo czy licencja nadzorowana przynosi pożądany skutek? - Ja jestem tylko zawodnikiem, ale faktycznie chyba warto zastanowić się, jakie rozwiązanie byłoby lepsze. Czy licencje "ucinać" od razu, czy stosować nadzorowane, co według mnie raczej nie zdaje egzaminu, bo nie do końca działa. Może i samo założenie nie jest takie złe, ale nadzory nie są takie, jakie być powinny. Myślę, że problem nie tyle jest w regulaminie, ile w jego egzekwowaniu. Natomiast ja, tak jak już powiedziałem, działam poza tym regulaminem. Mam firmę, z kolei klub z Krakowa jest wciąż istniejącą spółką, więc zgodnie z prawem dochodzę swoich roszczeń. W tej chwili wciąż czekam na odpowiedź klubu, czyli reakcję prezesa. Jeszcze chwilę będę cierpliwy, ale sprawa jest rozwojowa. Rozumiem, że jeśli klub pozostanie głuchy na pana roszczenia, jest pan gotowy wytoczyć proces cywilny? - Jakoś muszę dochodzić swoich racji. Prezes podpisał kontrakt taki, na jaki się umówiliśmy, więc musiał być świadomy jego mocy. Powinien wiedzieć, czy spółka będzie w stanie go wypełnić. Uważam, że ja wywiązałem się ze swojej pracy, więc zarobiłem te pieniądze. Na ten moment dochodzę swoich racji sądownie, a później może rozpocząć się sprawa już bezpośrednio dotycząca osoby prezesa. Powiedzmy zatem otwarcie, aby zobrazować skalę problemu. Jakich pieniędzy domaga się pan od klubu? - Trochę się tego nazbierało. Co tu dużo mówić: chodzi o kwotę ponad 70 tysięcy złotych. Plus odsetki, ale już nawet nie o to mi się rozchodzi. Chcę odzyskać tylko te pieniądze, które powinienem był dostać. To bardzo duże pieniądze. - Tak, to dla mnie ogromna kwota. Na szczęście trafiłem do klubu z Rybnika, który jest wypłacalny i, na ten moment, jakoś sobie radzę. Gdybym jednak trafił w gorsze miejsce lub miał słabszy sezon, to myślę, że miałbym znaczną przeszkodę w kontynuowaniu kariery. Tak to niestety wygląda, że jeśli człowiek przez 2-3 sezony reprezentuje kluby, które mają problemy finansowe, przestaje być lekko. Zobrazujmy kibicom, którzy mogą tego nie wiedzieć, na jakie inwestycje wystarczyłaby panu kwota 70 tys. złotych? - Można kupić dwa nowe silniki plus gaźniki lub trzy-cztery kompletne podwozia. Jest to spora suma do inwestycji. Jednak dowodzi też, jak drogim sportem jest żużel. - Nie ma wątpliwości, że jest to bardzo kosztowny sport. Przed sezonem trzeba to wszystko zakupić, skompletować, a w jego trakcie konieczne są kolejne inwestycje na utrzymanie, czyli serwisowanie i remontowanie sprzętu. Z pana perspektywy jakim człowiekiem jest prezes Sadzikowski? - Powiem szczerze, że gdy jeździłem w Krakowie, na pewno mieliśmy dobry kontakt. W ogóle myślę, że klimat w klubie, na treningach czy podczas meczów, naprawdę był w porządku. Mieliśmy atmosferę. W rozmowach z prezesem zawsze w miarę się dogadywaliśmy, aczkolwiek miał też drugie oblicze, gdy chodziło o finanse i uczciwość. Mówiąc wprost często nie komunikował prawdy. Zamiast tego przeciągał sprawy, oszukiwał i tak w kółko. Niby się starał, bo mówił, że czeka na wpłaty od sponsorów, ale wszystko się kotłowało. W końcu doszło do tego, że przestał odbierać telefon i nastąpił smutny koniec. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że sam nie miał łatwej sytuacji, ale jeśli ktoś się na coś porywa i jest prezesem, to wymaga się od niego mówienia prawdy, a nie ciągłego oszukiwania zawodników. Nas, którzy inwestowaliśmy naprawdę spore pieniądze z nadzieją, że odzyskamy gotówkę i jeszcze zarobimy, a okazało się zgoła inaczej.