W życiu zwykło się mówić, że na 100% można robić tylko jedną rzecz. Jeśli robimy ich więcej, żadna nie będzie wykonywana z maksymalnym poświęceniem. Zresztą jest sporo przypadków, które to potwierdzają. Weźmy na przykład tegoroczną polską rewelację, czyli skoczka narciarskiego Andrzeja Stękałę. Przez ostatnie lata pracował jako kelner i w związku z tym trudno mu było skupić się tylko na skakaniu. Inna sprawa, że do restauracji musiał iść właśnie dlatego, że na skoczni nie zarabiał. Obecnie w pełni poświęca się ukochanej dyscyplinie i efekty są piorunujące. Deklaruje jednak, że jeśli w Zbójnickiej Chacie będą go potrzebować, bez wahania wróci. Jako że w speedwayu moment zakończenia kariery sukcesywnie się przesuwa, mamy do czynienia z wieloma zawodnikami, czynnie jeżdżącymi, a już pomagającymi innym. Taki np. Sebastian Ułamek oficjalnie wciąż nie zakończył kariery, a współpracuje z Matejem Zagarem czy Lukasem Fienhage. W czasach startów Kacpra Grzegorczyka w Polonii Piła, jego mentorem i opiekunem był Tomasz Gapiński, który dla młodego zawodnika bardzo wiele zrobił. Ten jednak nie wykorzystał danej szansy, czym rozczarowany był sam Gapiński. Pomoc juniorowi nie wpłynęła jednak w żaden sposób na wyniki doświadczonego żużlowca. Znamy przypadki jeżdżących trenerów, którzy prowadzili dany zespół, ale gdy trzeba było, sami wsiadali na motocykl - Jacek Gollob, Stanisław Burza czy Marcin Sekula w Wolfe Wittstock. Ostatnio do grona tych zawodników dołączył Damian Baliński, którego poziom sportowy jest niestety coraz słabszy i widać, że chyba w jego przypadku wieku się nie oszuka. Rozsądnie jednak postanowił, że trochę jeszcze pojeździ, ale także nauczy się trenerskiego fachu, bo jednak ma mnóstwo do przekazania kolejnym żużlowym pokoleniom. A ma od kogo się uczyć, bo przecież w Rawiczu i Lesznie pracuje Roman Jankowski, jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców w Polsce. Nie da się ukryć jednak, że trenowanie i jeżdżenie jednocześnie wymaga sporego poświęcenia i w obecnych czasach jest możliwe wyłącznie na niższych poziomach rozgrywkowych. Nikt chyba nie wyobraża sobie, by np. Bartosz Zmarzlik trenował Moje Bermudy Stal Gorzów, a Piotr Pawlicki prowadził Fogo Unię Leszno. Ich rola jest oczywiście nieoceniona, ale skupiają się w stu procentach na jeździe. Wielce prawdopodobne, że gdyby angażowali się w trenowanie, ich poziom sportowy wyraźnie mógłby spaść. Czasem najbardziej doświadczeni w drużynie biorą się za pomoc kolegom, którzy sobie nie radzą. Przodował w tym przed laty np. Tomasz Gollob, który potrafił odstawić swoje sprawy, by znaleźć koledze właściwe ustawienia lub pożyczyć własny sprzęt. Jeżdżący trener to zjawisko występujące już coraz rzadziej, bowiem w większości drużyn mamy obecnie osobą odpowiedzialną za daną rzecz. Bardziej takie role pełni się po to, by tak jak Baliński nauczyć się fachu. Dość prawdopodobne jest bowiem, że po sezonie 2021 Damian zjedzie ze sceny, gdyż już w ubiegłym roku miał spore problemy z punktowaniem na najniższym poziomie. Póki co jednak, będzie jednocześnie walczył na torze i pomagał kolegom. O ile w 2. Lidze Żużlowej to nic takiego, o tyle o klasę wyżej to byłoby już raczej mało realne, o PGE Ekstralidze nie wspominając. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sp</a><a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">rawdź</a>