Zacznijmy od początku. Cykl Grand Prix wyparł jednodniowe finały indywidualnych mistrzostw świata w sezonie 1995. Nadeszła nowa epoka - walka o prymat w świecie czarnego sportu miała odtąd rozstrzygać się nie na jednym stadionie, a kilku rozsianych po całym świecie. Działacze wynosili na sztandar sprawiedliwość - nie chcieli wręczać tytułu najlepszego zawodnika na świecie sportowcowi wykazującemu się bardziej szczęściem niż rzeczywistymi umiejętnościami. Polacy dobrze znali takie przypadki, bo za jedną z największych sensacji w historii speedwaya do dziś uznaje się często złoto Jerzego Szczakiela - chłopaka spod Opola, który w 1973 pokonał na Stadionie Śląskim samego Ivana Maugera. Sprawiedliwość sprawiedliwością Każdy baczny obserwator sportu wie jednak, że sprawiedliwość sprawiedliwością, ale każde - choćby najbardziej prestiżowe - turnieje potrzebują elementu show. FIM postanowił dodać go do cyklu Grand Prix poprzez zmodyfikowanie klasycznej 20-biegowej tabeli biegowej. Zwycięzcą rundy zostawał nie ten, kto zdobył najwięcej punktów w rywalizacji "każdy z każdym", a triumfator finału A, do którego kwalifikowała się najlepsza czwórka tej swoistej fazy zasadniczej. Zawodnicy z miejsc 5-8 klasyfikowali się zaś do finału B i tak dalej aż do czwartej litery alfabetu. Nowy system spodobał się Polakom szybciej niż się spodziewali, bo już w pierwszym - rozgrywanym na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu - turnieju Grand Prix w historii. Po 20 wyścigach Tomasz Gollob zajmował czwartą pozycję, ale w ostatnim wyścigu okazał się lepszy od Lorama, Nielsena oraz Louisa i to on stał się historycznym pierwszym liderem klasyfikacji przejściowej. Biuro wycieczkowe "Knock-out" Jeśli działacze żużlowi lubią coś bardziej od elementu show, to bez wątpienia zmiany i nowelizacje. Już w 1998 roku system finałów A-D został wyparty przez tak zwaną formułę knock-out. Nie ma potrzeby głębszego tłumaczenia jej zasad, bo ich rozumienie sprawiało spore problemy nawet zawodnikom zobowiązanym do ich przestrzegania. W ogromnym skrócie można by ją sprowadzić do reguły: "Dwa słabsze wyścigi (zakończone na 3 albo 4 miejscu) i możesz iść się pakować". Jak nie trudno się domyślić, dochodziło do absurdów. Sporo powiedzieć może o tym Czech Bohumil Brhel, który w 2002 roku poleciał do Australii... na wycieczkę. W trzecim wyścigu dnia przyjechał do mety na trzeciej pozycji, a w piątym zdefektował jego motocykl, więc więcej nie mógł już wyjechać na tor. Dziś wielu kibiców wypowiada się o nim ze sporym sentymentem, ale przypomina to nieco tęsknotę za czasami PRL-u. Wspomnienie młodości budzi w fanach tyle pozytywnych emocji, że przesłaniają one wszelkie minusy tamtej epoki. Niestety, nikt nie może ich im przypomnieć, bo żaden towarzyski turniej nie może korzystać z formuły "eliminatorów", gdyż jest ona zastrzeżona. 2 półfinały za 3 finały W 2005 roku postawiono - a jakże by inaczej - przeprowadzić kolejne zmiany. Powrócono do wariacji na temat klasycznej 20-biegowej tabeli. Tym razem zrezygnowano jednak z finałów B, C i D na rzecz dwóch półfinałów dla najlepszej ósemki, z których zdobywcy dwóch pierwszych miejsc wchodzili do wielkiego finału. Jego zwycięzca dopisywał do klasyfikacji generalnej 20 punktów, zdobywca drugiego miejsca 18 i tak dalej aż do ósmej pozycji. Żużlowcy z dolnej połowy tabeli dodawali do generalki swoją zdobycz z fazy zasadniczej. Wówczas działacze stwierdzili, że te system jest ideal... Nie no, to oczywiście żart. Już dwa lata później uznano, że stałe kwoty punktowe dla zawodników z pierwszej ósemki to nie najlepszy pomysł. Od tego momentu każdy zawodnik dostawał do klasyfikacji generalnej tyle oczek, ile zdobył na torze. Początkowo punkty z finału mnożono przez 2 (w ostatnim wyścigu obowiązywała więc punktacja 6-4-2-0), ale już w 2012 zrezygnowano również i z tego. Zakończmy te bezsensowne dyskusje! Potem nastąpiła długa przerwa w zakresie zmian punktacji zakończona dopiero po sezonie 2019. Działaczom nagle przestał podobać się fakt, iż zdobywca trzeciego bądź czwartego miejsca w pojedynczej rundzie często inkasuje do klasyfikacji generalnej więcej punktów od zwycięzcy, więc postanowiono przywrócić stałe kwoty. Zwycięzca inkasował 20, drugi zawodnik 18, trzeci 16 i tak dalej aż do szesnastego otrzymującego oczko nawet wówczas, gdy pięciokrotnie przyjechał do mety ostatni. Wywołało to wrzawę głośną niczym ryk czterech przygotowanych do startu motocykli żużlowych. Pomijano już nawet paradoks szesnastego zawodnika, jednak wytykano, iż w tej konfiguracji pierwsze 20 biegów traci na jakimkolwiek znaczeniu, skoro zawodnik wyjąwszy z toru 12 punktów w 7 wyścigach ma prawo dopisać sobie do klasyfikacji generalnej aż 20. Nie brakowało także - szczególnie w naszej ojczyźnie - zwolenników teorii spiskowych, którzy szybko wyliczyli, że gdyby nowelizację wprowadzić rok wcześniej to indywidualnym mistrzem świata 2019 zostałby nie Bartosz Zmarzlik, a Leon Madsen z Danii. Po dwóch sezonach obowiązywania nowej punktacji, nadeszła zmiana promotora cyklu Grand Prix. Miejsce Brytyjczyków z BSI zajęła firma Discovery. W szeregu zapowiedzianych przez nią zmian nie ma ani zająknięcia się o systemie przyznawania punktów. Wielu kibiców jest zawiedzionych. Być może jednak Amerykanie dają tym samym żużlowemu światu wyraźny sygnał brzmiący: "Skończmy wreszcie zajmować się matematyką, która w większości przypadków niczego nie zmienia i skupmy się na tym, co w czarnym sporcie najważniejsze".