Dariusz Ostafiński, Interia: W roku stanu wojennego Falubaz Zielona Góra został mistrzem Polski. Jan Krzystyniak, były żużlowiec Falubazu: I to plus dobre wyniki uratowało mnie przed wojskiem. To znaczy? - 13 grudnia dostałem bilet do wojska, do jednostki pancernej w Gliwicach. Wystraszyłem się, ale wtedy przypominałem sobie nasze spotkanie z władzami Zielonej Góry po zdobyciu złota. Nie wiem, czy to był pierwszy sekretarz, ale dostaliśmy obietnicę, że w razie problemów, także w sprawach wojskowych, możemy się do nich zwrócić. Pan to zrobił? - Tak, wsiadłem w autobus i przyjechałem do Zielonej Góry i poszedłem prosto do urzędu z tym biletem. Pani w sekretariacie wylegitymowała mnie, kazała usiąść, a po chwili wróciła z informacją, że mam iść do klubu i czekać. I co? - I na szczęście przyszła odpowiedź, że nie muszę iść do wojska. Falubaz nie przeszedł jednak stanu wojennego suchą stopą. Andrzej Jarząbek, dziś klubowy mechanik, musiał wtedy iść do wojska. Zamiast pana? - Nie wiem. Ja to sobie wszystko tłumaczę tak, że miałem dobrą średnią, że ktoś widać uznał, że będę bardziej potrzebny. Pamiętam, że Andrzej miał ciężko, ale wpadał do nas na mecze, jak tylko dostał przepustkę. Oczywiście przyjeżdżał ubrany w mundur wojskowy. Wraz z uniknięciem powołania problemy się skończyły? - Nie. Krótko po ogłoszeniu stanu wojennego zaczęła się dyskusja, co z klubem, sekcją i żużlem w ogóle. Przed sezonem pojawiły się problemy z dostawą oleju. Nie było go nigdzie, a był bardzo potrzebny. Przez ten deficyt oleju liga mogła nie wystartować. Jednak wystartowała. - Tak, bo Polak jest operatywny i potrafi wiele spraw załatwić. Chciałbym jednak wrócić do tych pierwszych tygodni po wprowadzeniu stanu, bo wtedy, ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu pojechaliśmy na obóz do Szklarskiej Poręby, gdzie na jeden dzień zostaliśmy internowani. Jak do tego doszło? - Złapano nas na wyciągu. Na jednej z pośrednich stacji wojsko nas wszystkich wyłapało, bo mieliśmy na sobie identyczne kombinezony. Innym ludziom dali spokój, ale nas zgarnęli i ustawili w szeregu. Zażądali od nas dowodów osobistych, ale nie mieliśmy ich przy sobie. Nie pomogły żadne tłumaczenia, kazali nam wolno zjeżdżać ze stoku. Powiedziano nam, że jak ktoś będzie jechał szybciej, jak ktoś zacznie uciekać, to oni będą strzelali. Niektórzy się śmiali, bo myśleli, że to jakiś żart. Większość się jednak wystraszyła. Ja pamiętam, że zjeżdżałem na miękkich, trzęsących się nogach i bardzo się pilnowałem, żeby nie jechać za szybko i nie dostać kulki w plecy. Co było potem? - Na dole już czekała na nas ciężarówka. Taka jaką pamiętałem z wojennych filmach. Niemcy do takich pakowali ludzi i wywozili ich gdzieś do lasu, żeby tam ich rozstrzelać. Nas bili kolbami po żebrach i wepchali do tej ciężarówki. Zawieźli nas do jakiejś strażnicy i wsadzili do małej cali. Praktycznie siedzieliśmy sobie na kolanach. Spędziliśmy tam kilka godzin. Potem znowu zapakowali nas do ciężarówki i pojechali z nami do miasta, na posterunek milicji. Tam nas pouczono i wlepiono nam mandaty. Pewnie był jakiś telefon z Falubazu, z Zielonej Góry. To jednak nie był koniec kłopotów. Co się stało? - Przychodziły kolejne powołania do wojska. Raz musiałem iść na oddział intensywnej terapii, wylądowałem pod respiratorem. To była zabawna sytuacja, bo pielęgniarka się dziwiła, że na OIOM trafia człowiek, który przychodzi o własnych siłach. Ordynator, który wiedział o całej sytuacji, tłumaczył pielęgniarce, że to poważny przypadek. Potem ona przychodziła z zastrzykami, których ja się strasznie bałem. Mówiłem jej, siostro nie trzeba, mnie nic nie jest, ale ona mówiła, że tak trzeba. Po tej wizycie na OIOM-ie wojsko przestało się o pana upominać? - A gdzie tam. Klub pomagał w załatwianiu kolejnych zwolnień, ale wojsko nie dawało za wygraną. Za trzecim razem musiałem iść do sanatorium. To było dziwne, bo ja miałem wtedy 23 lata, a w pokoju siedzieli ze mną 70-cio i 80-cio latkowie. Uciekłem stamtąd. Kiedy zjawiłem się w klubie, to słyszę, że mam dać pismo z pobytu w sanatorium. Ja na to, że nie mam, bo uciekłem. Ty chcesz być rozstrzelany za dezercję, usłyszałem. Załatw to zaświadczenie, bo cię zamkną. Załatwił pan? - Pojechałem do tego sanatorium i proszę pielęgniarkę o zaświadczenie, ale ona wysłała mnie do dyrektora. Tłumaczę mu wszystko, a on na to: słuchaj chłopcze, ty się wynoś stąd i nie proponuj mi takich rzeczy. Zacząłem jednak dyrektora prosić, mówiłem, że jedziemy z drużyną w nagrodę na Kubę. Wtedy on zapytał, czym się zajmuję. Kiedy powiedziałem, że jeżdżę na żużlu, to wypalił, że Edek Jancarz, to jego przyjaciel. I tak Edek Jancarz uratował mi życie. Z ordynatorem napiliśmy się herbaty, poopowiadałem mu o żużlu i dostałem to zaświadczenie. I była Kuba i potem liga. - Tak. Jak powiedziałem, ludzie byli wtedy operatywni, więc znalazł się olej i paliwo. Zanim pan zadzwonił, to rozmawialiśmy sobie z żoną o stanie wojennym, a ja znalazłem taką gazetę z 1981 roku, z października, gdzie jest cała mistrzowska drużyna Falubazu. W opisie zdjęcia jest, że średnią wieku zespołu zawyżał 27-letni Stefan Żeromski. Z nim to zawsze wesoło było, bo on był podobny do piosenkarza Krzysztofa Krawczyka. Jak jeździliśmy do Szklarskiej, to jego często z Krawczykiem mylili. A w 1982 roku, mimo kłopotów wynikających z wprowadzenia stanu wojennego, zostaliśmy po raz drugi mistrzami Polski.