Kamil Hynek, Interia: Niemal dokładnie rok temu zdecydowałeś się zakończyć karierę. Co u ciebie słychać? Jurica Pavlic, były zawodnik m.in. Unii Leszno: Nie narzekam, emerytura mi służy (śmiech). - 32-letni emeryt, jak to brzmi? - Spokojnie, nie siedzę w bujanym fotelu, jak dziadzio po siedemdziesiątce. Mam co robić, cały czas prowadzę swoją firmę. W weekend zasiadam jednak przed telewizorem i oglądam żużel. Wszystko, jak leci, od rana do wieczora. Nie ma znaczenia, czy to 2. Liga, czy Grand Prix. - Jednym słowem, na żużel się nie obraziłeś. - Żużel jest dla mnie jak narkotyk, może już w nim czynnie nie uczestniczę, ale nie można się z niego wyleczyć. - Unia Leszno wciąż najbliższa sercu? - Na pewno jedna z tych, którym najmocniej kibicuję. Tutaj spędziłem najwięcej sezonów, piętnaście lat mieszkałem w tym mieście, zawiązałem mnóstwo znajomości. Z Unią świętowałem tytuły mistrza Polski. Tego nie da się wymazać z życiorysu. - Dom w Lesznie ciągle stoi? - W tym roku postanowiliśmy go sprzedać. Z tego względu, że już nie jeżdżę i większość czasu spędzamy w Chorwacji, nie mamy kiedy się nim zajmować. Trawa rośnie, pasowałoby ją skosić... - Jakby trzeba było podlać kwiatki, to nie ma problemu. - Będę miał to na uwadze. A tak poważnie, to naprawdę jest duży popyt na nieruchomości w Polsce. Kontaktowało się ze mną kilku żużlowców - obcokrajowców z zapytaniem o kupno. Jestem umówiony na konkrety, czy ta działka im wystarczy, bo najbardziej pożądanym lokum jest warsztat, a on tam akurat nie jest za duży. - Polskiego języka nie zapomniałeś? - Bez przerwy jestem na łączach z Polską. Dzwonię, wymieniam wiadomości z przyjaciółmi. Bardzo sobie chwalę znajomość waszego języka. - Podczas wakacji Chorwacja była jednym z atrakcyjniejszych kierunków dla Polaków. Podejrzewam, że naszych rodaków spotykałeś na każdym roku, zwłaszcza, że twoja domowa miejscowość - Gorican jest usytuowana zaraz przy granicy z Węgrami. - Akurat koło Gorican leci autostrada i wszyscy jadący nad morze muszą się do niej dobić. Wiele razy podjeżdżając na stację benzynową widziałem Polaka szukającego czegoś na mapie. Wtedy podchodziłem i pytałem, czy w czymś mogę pomóc, albo coś podpowiedzieć. Ludzie wpadali w niezłą konsternację, gdy słyszeli, że Chorwat nawija polszczyzną. Należy też podkreślić, że większość kojarzyła żużel. - No dobra. Teraz jak na spowiedzi, nie ciągnie wilka do lasu? - W żadnym wypadku. Muszę przyznać, że ta decyzja zapadła w sposób naturalny. Pewnego dnia wstałem i powiedziałem sobie, że wystarczy. Tak jakby trzasnął mnie piorun. Wcześniej coraz częściej zaczęły nachodzić mnie refleksje, kurczę żebym nie upadł, żebym skończył zawody w jednym kawałku. Pewnie jeszcze wsiądę na motocykl, ale już rekreacyjnie, pokręcić parę kółek. Tak dla siebie. Na powrót, udział w zawodach nie ma szans. Nie zaciągną mnie nawet wołami, klamka zapadła. - A polskie kluby o tobie pamiętają, prezesi dzwonią i mówią: "Jura wróć"? - Pojawiały się zapytania, ale nawet nie podejmowałem tematu. Podziękowałem ładnie za zainteresowanie, pogadaliśmy o pogodzie i tyle (śmiech). - Rodzinny biznes pochłonął cię bez reszty. - Chorwacja nie odbiega od trendów. Wiadomo, że najlepiej jest tam gdzie nas nie ma. Nie jest łatwo o pracowników, rynek jest trudny, ludzie emigrują, próbują swoich sił w innych krajach. Staram się jednak nie narzekać, akurat w moim przypadku nie jest źle. Jest co robić, Unia Europejska dużo inwestuje. Wykonujemy ogrom prac zarówno w sektorze prywatnym jak i publicznym. Mamy pod opieką swoje województwo, które liczy tysiąc kilometrów drogi. W zimie musimy dane odcinki zasolić, a latem zająć się ich naprawą. U nas w Chorwacji panuje coraz większy ruch, a obwodnic wciąż brakuje, dlatego bywa, że nie mamy w co ręce włożyć. - Masz pod nosem tor zbudowany przez twojego ojca - Zvonimira. Nawet na niego nie wyjechałeś? - Zaraz minie okrągły rok odkąd nie wsiadałem na motocykl. Żaden! Ale na pewno prędzej czy później przyjdzie taki dzień, że przebiorę się w kevlar i sprawdzę zardzewiałe kości. - Formę trzymasz, czy parę kilogramów przybyło? - Wiadomo, że ta waga jest aktualnie dość płynna, ale wskazówka nie zwariowała. Trzymam się nieźle, przybrałem może dwa-trzy kilo. Forma więc jest. Inna sprawa, że mam fizyczną pracę, nie siedzę w biurze i nie wsuwam pączków. - Sprzęt schowałeś głęboko do garażu, czy wszystko już rozsprzedałeś? - Niczego się nie pozbyłem i nigdy nie sprzedam nawet jednej śrubki. Nie chcę żałować na starość, że nic mi z żużla się nie ostało. Ten sprzęt tak się teraz szybko zmienia, technologia idzie do przodu, że te moje motocykle i tak by się nikomu nie przydały. Chyba, że na skupie złomu. Sam też nic bym na nim nie zarobił. Dla mnie to nie jest sterta zalegającego żelastwa, a coś wartościowego, wspaniała pamiątka po przygodzie z czarnym sportem. - Z działaczami w Gnieźnie wszystko sobie powyjaśniałeś? Rozeszliście się w niezbyt przyjemnej atmosferze. - Rozstanie ze Startem nie było perfekcyjne, ale chyba z obu stron wylała się frustracja. Ja siadłem z wynikami, klub miał wobec mnie spore oczekiwania i wkradła się nerwowość. Odsunięto mnie od składu, pojawiła się różnica zdań, choć wiedziałem, że w tym sporcie jak nie robisz punktów, to tych szans miliona nie dostaniesz. Każdy prezes, działacze chcą mieć wyniki na już, a najsłabsze ogniwo wypada obiegu. Moje relacje z gnieźnieńskim klubem są poprawne, naprawdę nie miałbym problemu żeby przy najbliższym spotkaniu uścisnąć dłoń, czy pogadać z przedstawicielem Startu. - Cykl Grand Prix będzie miał od kolejnego sezonu nowego promotora. Discovery przejmuje pałeczkę od Discovery i od razu jeden z turniejów wraca do Gorican. Otrzymaliście zaszczytne zadanie zorganizowania inauguracji. Możesz zdradzić trochę kulis, jak do tego doszło? - My nie zabiegaliśmy o rundę Grand Prix, nie widniało to w naszych planach i nagle Discovery zgłosiło się do nas z propozycją. Byliśmy zaskoczeni, ale po kilku rozmowach, burzy mózgów zdecydowaliśmy się podjąć rękawicę. Przedstawiciele nowego promotora będą w Gorican już dwa tygodnie przed zawodami. Dla nich to pierwszy turniej, chcą mieć wszystko dopięte na ostatni guzik i wypróbować pewne rzeczy, ale na szczegóły przyjdzie jeszcze pora. Mamy nadzieję na piękną i owocną współpracę. - A w komitecie organizacyjny kto się znajdzie? - Torem zajmę się osobiście, ale organizacja spadnie m.in. na barki sióstr. - Wystąpisz z dziką kartą? - Nie! Ale wiesz, że dostałem takie zapytanie? - No i czemu się nie zgodziłeś? To byłoby piękne zwieńczenie przygody ze speedwayem. Grand Prix, domowy tor, marzenie. - Mój start w tym turnieju byłby szkodą dla całej dyscypliny. Chłopacy uciekli mi na lata świetlne sprzętowo. Jechać sto metrów za stawką nie ma najmniejszego sensu. Zobaczymy, komu przyznamy dziką kartę. Na pewno będzie to lepsza kandydatura niż ta Juricy Pavlica (śmiech). - Na chorwackiej mapie żużla wyszła duża biała plama. Żużel w Chorwacji wraz z odejściem Pavlica się skończył? - Chorwat tej jednorazowej przepustki nie dostanie. Jest kłopot, bo młodzi się nie garną do żużla. Jeśli ujrzymy jakiś młody narybek, to nadal melodia bardzo dalekiej przyszłości. Skoro o chorwackiej turystyce jest głośno w całej Europie, to spróbujemy żeby chociaż poprzez rundę GP w Gorican nie zginęła pamięć o chorwackim żużlu. - To smutna konstatacja. Naprawdę nie ma żadnego światełka w tunelu? - Nie jest kolorowo. To delikatna wersja. Ogólnie cały motorsport u nas leży. Nowe pokolenie ciągnie w stronę piłki nożnej, ręcznej, ewentualnie tenisa ziemnego. Gdyby znaleźli się chłopcy, którzy złapaliby żużlowego bakcyla, uchyliłbym im nieba. W rozkoszą założyłbym szkółkę i ją poprowadził. - Praktycznie cała twoja rodzina jest mocna zakorzeniona w żużlu. Tata, siostry, ty, to wiadomo, a czy w takim razie twoje dzieci zaraziły się miłością do speedwaya? - Śledzą z zapartym tchem. Wiedzą kto wyjeżdża do wyścigów, potrafią wypełniać program. Gdy była sposobność uczęszczały na zawody. Kiedyś, ktoś mnie zaczepił, czy wydałbym im zgodę na uprawianie żużla. Stanowczo odparłem, że nie. Wystarczy, że ojciec miał podobnych atrakcji pod dostatkiem (śmiech). - Byłem raz w Gorican na turnieju SEC i bardzo mi się podobało. Urokliwa lokalizacja, pierwszy turniej pod koniec kwietnia. Moim zdaniem to może być strzał w dziesiątkę, bo wszystkie oczy będą zwrócone na was. - Drżę tylko o pogodę, a co do organizacji, jestem przekonany, że zrobimy show. Gwarantujemy wysoki poziom i parę niespodzianek, nowości. Przebudujemy tor żeby był bardziej atrakcyjny pod widowisko i mijanki. Nie damy plamy, choć mamy wyłącznie doświadczenie z kooperacji z BSI. - Discovery przedstawiało piękne wizje, ekspansje na wielkie rynki. Oczekiwaliśmy ogromnych aren, GP w Australii, USA, a tymczasem, na dzień dobry zaserwowano nam rundę w polu kukurydzy. Ruszają cię podobne złośliwości? - Ale to prawda! Gorican to wioska. Sęk w tym, że jej położenie przypada ludziom do gustu. Każdy kto tu wpada jest oczarowany niekończącymi się połaciami zieleni. Pola dla kamperów, knajpki, bary, restauracje, nasz region jest pod tym względem bardzo rozwinięty. Sam stadion kibice bardzo sobie chwalą. Ten kto przyjeżdża do Gorican, nigdy nie żałuje wizyty. - Utrzymujesz z kimś stały kontakt z branży żużlowej, albo kto był twoim najlepszym kumplem? - Wyróżniłbym Kevina Fajfera. W social mediach jest obecnie dużo opcji i jeżeli miałbym do kogoś zatelefonować lub napisać wiadomość, to Kevin pierwszy przychodzi mi do głowy. Mamy świetne relacje. Dla mnie to ogromny zaszczyt, że mogłem poznać tego faceta. - Byłeś kapitanem Startu, ale gdyby padła oferta pracy w roli menedżera jakiegoś zespołu, to rozpatrujesz, czy całkiem się wypisałeś? - Nie ukrywam, że chętnie spróbowałbym się w charakterze szkoleniowca-menedżera. Jest tylko jedna, lecz sporych rozmiarów przeszkoda. Musiałbym cały tydzień siedzieć w Polsce, a ja w tej chwili nie mogę sobie na to pozwolić. Trzeba non stop doglądać biznesu i życie na walizkach średnio mi już się uśmiecha. Nie mam jeszcze takich mocy żeby być w dwóch miejscach na raz równocześnie. A w sumie szkoda. - Byłbyś takim weekendowym menedżerem. Przedmeczowy trening i wisienka na torcie w postaci spotkania ligowego. - Mnie to nie kręci. Dobry trener powinien być ze swoimi podopiecznymi częściej niż tylko w sobotę i niedzielę po parę godzin. On musi być też trochę psychologiem w każdy dzień, żyć zespołem, pomagać poza torem, a przez natłok obowiązków nie miałbym szans tego ogarnąć. - Wspomniałeś, że praca biurowa to nie twój klimat, więc nie jesteś typem właściciela, który ubiera idealnie skrojony garnitur, tylko przebierasz się w robocze ciuchy i wychodzisz na ulicę? - Nawet gdybym miał odpowiadać za sprawy papierkowe, to oddałbym to komuś. Zamiast podtrzymywania czterema literami stołka wolę naprawiać i utrzymywać maszyny. A jest ich w sumie trzysta więc się nie nudzę. - Niedawno Chorwację nawiedziły dwa mocne trzęsienia ziemi. Oba odczuliście na własnej skórze? - Pierwsze w Zagrzebiu wyrządziło mnóstwo szkód. Stare budynki rozpadły się w drobny mak. Do tej pory kilka tysięcy obiektów jest nieczynnych, a ich renowacja się ślimaczy. Drugie było na granicy z Serbią. W tym przypadku skala zniszczeń też była ogromna, ale tragedia dosięgnęła biedniejszy fragment Chorwacji, gdzie nie ma wielu firm, ludzie nie pracują. Znaczna część mieszkańców została bez dachu nad głową. Ludzie byli zmuszeni przenieść się do tymczasowych kontenerów. Najgorsze, że remonty idą jak krew z nosa. Nasz dom też wybrał się na krótki spacer. Na szczęście poza tym, że ze ścian pospadały obrazy i zdjęcia nikomu nic się nie stało.