W sporcie jest tak, że najczęściej to wybitne jednostki i wielokrotni mistrzowie zapadają w pamięci kibiców na zawsze. Ci, którzy mistrzami świata lub olimpijskimi nigdy nie zostają, najczęściej po kilku latach są mniej czy bardziej zapominani. Oprócz hegemona danej dyscypliny, jest jednak jeszcze jeden typ zawodnika, którego nie da się wymazać z pamięci. Do takich sportowców należy Antonio Lindbeck. Człowiek tak jaskrawy, kolorowy i nieszablonowy, że chyba mało kto będzie w stanie mu dorównać. A przy tym osoba lubiana i szanowana w środowisku. Porzucony na ulicy Już początki życia Szweda wskazywały na to, że może go spotkać wiele nietypowych sytuacji. Porzucony przez biologicznego ojca, z Brazylijczyka stał się Szwedem. I to w wieku... trzech lat. Jeśli ktoś ma takie przygody będąc jeszcze mało świadomym tego, co się dzieje wokół niego, to można się spodziewać naprawdę urozmaiconego życiorysu. Lindbaeck zatem poniekąd przypadkiem (to słowo klucz w całym jego życiu) trafił do Szwecji, gdzie od pierwszych chwil na motocyklu żużlowym, zauważono jego talent. - Podczas GP w Sztokholmie, gdy Antonio miał zaledwie 15 lat, rozmawiałem z trenerem kadry Szwedów. Wskazał na niego i powiedział: zobaczysz, ten człowiek będzie kiedyś królem żużla. Mówię to na podstawie nie jego postawy na torze, ale tego co robi poza nim - wspominał znany komentator Tomasz Lorek na łamach "Gazety Lubuskiej". Królem żużla to może i Lindbaeck ostatecznie nie został, ale z pewnością miał ku temu zadatki. Oprócz wielkiego talentu do sportu, zawodnik niestety miał równie dużą zdolność pakowania się w kłopoty. Był czas, że na pięć życiowych sytuacji, robił sześć błędów. To miał być drugi Rickardsson Lindbaeck zgodnie z oczekiwaniami, gdy tylko na dobre pojawił się w seniorskim żużlu, zaczął robić furorę. Mieszanka dużych możliwości i nietypowego jak na żużlowca wyglądu, powodowała że każdy przyglądał się karierze młodzieńca z Rio de Janeiro. Gdy już w 2004 roku, mając 19 lat Antonio podczas GP Challenge w Vojens zapewnił sobie awans do elity, mówiono że wyrasta następca Tony'ego Rickardssona. Nieco młodszy, trochę bardziej rozrywkowy, o lekko odmiennym kolorze skóry, ale w końcu też Szwed. Już debiutancki sezon w GP był dla Lindbaecka dość udany (choć wielu liczyło na jeszcze więcej). W końcowej klasyfikacji zajął dziesiąte miejsce, stając na podium w Kopenhadze. Ten rezultat powtórzył rok później i wówczas było to już pewnym rozczarowaniem. Mimo dwóch podiów (w Pradze i Daugavpils), Szwed znów zajął tylko 10. lokatę na koniec. I w tym momencie z Lindbaeckiem zaczęło dziać się coś nie tak. Efektem tego były jego wyniki już w sezonie 2007. "Toninho" był cieniem samego siebie. Zatrzymany za jazdę pod wpływem Presja i oczekiwania prawdopodobnie przygniotły zawodnika. Coraz częściej uciekał w używki, by pomóc sobie w zniesieniu tego wszystkiego. Fatalny sezon 2007 nie był najgorszym, co mogło Lindbaecka spotkać w tamtym czasie. Został zatrzymany przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu. Cała sytuacja w Aveście była poprzedzona długim pościgiem, bo Antonio nie poddał się kontroli. Był w tak fatalnej kondycji psychicznej, że postanowił zakończyć karierę. Na szczęście, wówczas wziął go pod swoje skrzydła Tony Rickardsson i po kilku miesiącach Lindbaecka znów ujrzeliśmy na torze żużlowym. Pobudzonego, nakręconego i zmotywowanego. Widocznie potrzebował kogoś, kto po prostu wskaże mu drogę. Jego polski klub - Włókniarz Częstochowa, wypożyczył go do Rybnika, co było strzałem w dziesiątkę. Żużlowiec odbudował się i znów uwierzył, że da się wygrywać. Oczywiście, nie byłby sobą, gdyby wszystko robił "tak, jak każdy". Antonio zaskoczył wszystkich, jeżdżąc z przodu z małym kółkiem, wyglądającym jak z dziecięcego rowerka. Żeby ktoś przypadkiem nie pomyślał, że Lindbaeck się za bardzo zmienił. Zdiagnozowane ADHD Zawodnik został ojcem, co oczywiście musiało skutkować zmianami mentalnymi. Szwed stał się osobą bardziej odpowiedzialną, a w sezonie 2011 ponownie znalazł się w cyklu GP. Co prawda w pierwszym roku startów zaprezentował się słabo, ale już kilkanaście miesięcy później pokazał się z fenomenalnej strony, wygrywając rundy w Terenzano i w Toruniu. Ukończył zmagania na siódmym miejscu i wydawało się, że w końcu zmierza po to, co było mu pisane od dawna. Problem w tym, że łatwiej było przewidzieć opóźnienie pociągu InterCity na trasie Przemyśl-Świnoujście niż to, co zrobi w danej chwili Antonio Lindbaeck. Mentalnie odmieniony, życiowo nadal był tykającą bombą. Wreszcie powiedział jednak, jaki był tego powód. - Zdiagnozowano u mnie ADHD. To dobrze. Dzięki temu mogę pracować nad sobą w odpowiedni sposób i starać się zrozumieć zaburzenia, które u mnie występują - mówił w rozmowie ze szwedzkimi mediami. Kolejna jazda na podwójnym gazie Wypadł z GP na kolejne dwa lata, a po drodze zaliczył jeszcze jeden alkoholowy incydent. Wiosną 2015 roku znów jechał na podwójnym gazie. Wówczas było duże zagrożenie, że trafi nawet do więzienia. W Szwecji takie zachowania są bardzo surowo karane, a Lindbaeck był już przecież recydywistą. Na szczęście - udało mu się. Jak zwykle, chciałoby się powiedzieć. Wielu jednak już ostatecznie zwątpiło wtedy w żużlowca. Mówiono, że nic nie jest w stanie go zmienić i zawsze będzie niespełnionym talentem. Antonio znów na chwilę się odbudował. Po raz kolejny wrócił do GP i powtórzył życiowy wynik, czyli 7. miejsce na koniec. W lidze polskiej wraz z Tomaszem Gollobem stanowił o sile MRGARDEN GKM-u Grudziądz. Przy Hallera czarnoskóry żużlowiec był uwielbiany. Wielokrotnie wraz z Gollobem przechylał szalę zwycięstwa na korzyść miejscowych. Tego nigdy mu w Grudziądzu nie zapomną. Skończył i pisze o tęsknocie Szwed jednak nigdy już nie wrócił do ścisłej światowej czołówki, mimo że jeździł w GP. Był tam jednak statystą, bardzo rzadko zagrażał najlepszym. Raczej miało to miejsce tylko w pojedynczych biegach, gdy dobrze wystartował. Również w lidze przestał zachwycać. Ostatnie sezony w barwach GKM-u czy Falubazu, były po prostu słabe. Widać było, że z Lindbaecka uszło powietrze, a wraz z nim motywacja. Rodziło się pytanie: czy to ma jeszcze sens? Antonio uznał, że nie ma. W listopadzie 2020 oficjalnie, po raz drugi, zakończył karierę. - Zatęsknię pewnie za torem, zapachem metanolu i dźwiękiem rozgrzewanego motocykla - pisał w mediach społecznościowych. A my zapewne zatęsknimy za Lindbaeckiem. Czasem dobrym, czasem słabym, ale zawsze kolorowym. Takie jednostki są sportowi potrzebne. Kto wie, może znowu zmieni zdanie i wróci na tor? Przecież po nim można się spodziewać wszystkiego. Michał Konarski