Są takie obiekty, które każdy fan żużla lubiący podróże musi zaliczyć. Zdecydowanie należy do nich Dohren, gdzie w sobotę odbył się turniej German Speedway Masters. Zawody przyciągnęły ogromną rzeszę kibiców, bo po pierwsze motocykle w Dohren warczą bardzo rzadko, a po drugie obsada naprawdę robiła wrażenie. Był Vaclav Milik, Norick Bloedorn, Kai Huckenbeck czy Jakub Jamróg. Postanowiliśmy wybrać się do Dohren i zobaczyć, czy rzeczywiście to tak niesamowity obiekt, jak o nim mówią. Zapraszamy do lasu Aby w ogóle dojechać na stadion, należy przebić się przez kilka okolicznych wiosek i dotrzeć w pobliże pola kukurydzy, którego obrzeża stanowią parking dla kibiców. Pół godziny przed zawodami nie było już szans na dobre miejsce. Tuż przy wejściu mamy z kolei cmentarz, co przywołuje skojarzenia z torem w Grudziądzu. - Którędy do odbioru akredytacji? - pytamy ochroniarza. - Tutaj, w lewo - odpowiada, pokazując na las. Zaczyna się naprawdę ciekawie. Nagle wyłania się słynny tor. Na pierwszy rzut oka wygląda jakby był przeznaczony w ogóle do innej dyscypliny. Uwagę przykuwa start, położony... obok toru. To wydaje się niemożliwe, a jednak. Zawodnicy wyskakują z niego niczym byk na rodeo, a potem w ogóle już przez to miejsce nie przejeżdżają. Kręcą się na torze niczym na lodzie, nie łamiąc motocykli, bo w Dohren nie ma prostych. Cały tor otoczony jest dmuchaną bandą. Awaria kontrolowana? Zawody rozpoczęły się z 45-minutowym opóźnieniem, z powodu awarii nagłośnienia. Rzekomej awarii. - Naprawdę w to wierzysz? - zapytał nas kibic z Polski, mieszkający od lat w pobliskim Cloppenburgu. - Stary manewr. Celowo opóźniają, żeby sprzedać więcej na gastronomii. Ludzie i tak tutaj niczym się nie będą denerwować. W Polsce to by nie przeszło. Mówili o 45-minutowym opóźnieniu i dokładnie tyle będzie - szokuje. Rzeczywiście, niemal idealnie po upływie takiego czasu, zawody ruszyły. Generalnie to największa wada niemieckich zawodów. Bardzo często przerwy są umyślnie wydłużane, aby sprzedać więcej kiełbas czy piwa. Poniekąd można to zrozumieć, bowiem kluby z czegoś muszą się utrzymywać. Momentami jednak bywa to bardzo uciążliwe. Zawody w Dohren skończyły się o... 23:02. A każdy z 24 biegów trwał ledwie 45-50 sekund. Niejeden by się bał Kibice w Dohren stoją tak blisko toru, że niektórzy przychodzą w goglach. Jeśli nie odwróci się głowy w momencie przejeżdżania zawodników, można być pewnym szprycy na twarzy. Bywa ona niebezpieczna, bo potrafi składać się z całkiem sporych kamieni. Fenomenem jest to, że każdy kibic może ustawić się i z bliska obejrzeć nietypowy moment startowy, stojąc tuż za kierownikiem startu. Nikt nikogo nie przegania. Gdy zawodnik traci panowanie nad maszyną, na trybunach robi się panika. Wszyscy uciekają do tyłu, bo jeśli motocykl przeleci przez bandę, będzie kłopot. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby pamiętny upadek Taia Woffindena w Toruniu, kiedy to część jego motocykla wyleciała na trybuny, zdarzył się w Dohren, pochłąnąłby kilka ofiar. Pozycja obowiązkowa Obiekt w Dohren jest dla żużlowego kibica-podróżnika czymś bezwzględnie do zobaczenia na żywo. Nie ma toru porównywalnego pod względem infrastruktury, klimatu i położenia. Problematyczna jest oczywiście częstotliwość rozgrywania tam turniejów, bo przeważnie odbywają się one... raz w roku. Warto jednak się wybrać. Z dziennikarskiego obowiązku dodajmy, że zawody wygrał Jakub Jamróg. Drugi był Mathias Nielsen, a trzeci Kai Huckenbeck. Polak napędził kibicom strachu, bo w półfinale miał bardzo groźny upadek, po którym przez chwilę nie podnosił się z toru. Pozbierał się jednak i sięgnął po zwycięstwo na najdziwniejszym torze świata.