Kamil Hynek, Interia: Miałeś sportowego kaca po przegraniu finału eWinner 1. Ligi z Arged Malesą? Andrzej Lebiediew, reprezentant Łotwy, zawodnik Cellfast Wilków Krosno: Patrząc na to, co działo się z naszą drużyną u progu sezonu, jakie zawirowania przeszła, to drugie miejsce na koniec bralibyśmy w ciemno. Jechaliśmy na pierwsze spotkanie finałowe do Ostrowa w bojowych nastrojach. Nasz entuzjazm szybko został jednak ostudzony. Po -30 rewanż był już tylko czystą formalnością. Ostrovia na tym etapie sezon był zabójczo mocna i skuteczna. Cytując klasyka Arged Malesa wygrała z wami zasłużenie. - W play-off byli drużyną bez dziur, kompletną. Mało tego, że zawodnicy od numerów 1-5, 9-13 prezentowali równy i wysoki poziom, ich asem w rękawie byli juniorzy. Jeśli dysponujesz młodzieżowcami zdolnymi pokonywać seniorów przeciwnego zespołu, to nie ma o czym gadać. Każdy klub z PGE Ekstraligi mógłby pozazdrościć ostrowianom formacji młodzieżowej. Oni zrobili różnicę i tej tezy nie obalimy. To było zupełnie inne spotkanie niż w rundzie zasadniczej. Zwyciężyliście wtedy w Ostrowie dwoma punktami, a potem w finale totalnie się rozsypaliście. Nie ma, co porównywać tych dwóch meczów. Zupełnie inne bajki. Ostrovia nie była jeszcze "wjechana" w swój tor. Od jednej do drugiej potyczki minęło praktycznie pół roku. Kupa czasu. Nie spali, wykonali ogrom pracy żeby ze swojego obiektu uczynić twierdzę. Oni teraz tak naprawdę nie muszą patrzeć na tor, tylko zapuszczą na nawierzchnię żurawia przez bramę parku maszyn i w ciemno wiedzą jakie dobrać ustawienia. W PGE Ekstralidze powtórzą casus twojego ROW-u Rybnik? Będą chłopcem do bicia i zlecą z hukiem? - Nie chcę ich oceniać, na razie nawet nie wiemy, jaki skład uda się w Ostrowie zbudować. Przesadnego pola manewru nie ma. Możemy się domyślać, kto ewentualnie dołączy do drużyny. - Jasne, że mógłbym rzucić kilkoma nazwiskami, ale to nie moja sprawa. Jestem zawodnikiem Cellfast Wilków i ten klub spędza mi sen z powiek. Mogę tylko powtórzyć to co już wcześniej powiedziałem, mają znakomitych juniorów i duży handicap domowego toru. Niejeden zespół połamie sobie tam zęby. Przecież żaden z przedstawicieli PGE Ekstraligi dawno tam nie występował. Proszę też zauważyć, że niegdyś w prestiżowym turnieju o Łańcuch Herbowym jechała cała krajowa śmietanka, zapraszano światową czołówkę. Teraz zrobiono z tych zawodów młodzieżowe ściganie. Sprytnie. Sam nie miałem styczności z owalem w Ostrowie ze dwa lata. Zawsze uwielbiałem ten obiekt, a w bieżącym roku o mały włos nie wyskoczyły mi gały z orbit, taki byłem zaskoczony warunkami, jakie tutaj zastałem. Potem dowiedziałem się, że wymieniono całą nawierzchnię. Szybko zamknąłeś temat przynależności klubowej na sezon 2022. Dalej będziesz żużlowcem klubu z Krosna. Zastanawiam się, czy się nie pospieszyłeś. Jesteś po bardzo dobrym sezonie, mogłeś poprzebierać w ofertach jak w ulęgałkach. - Najważniejszy czynnik, dlaczego nie czekałem z przedłużeniem kontrakt w Krośnie jest prozaiczny. Nie było zainteresowania klubów z PGE Ekstraligi. Kiedy z prezesem Leśniakiem przybijaliśmy sobie piątki i dobijaliśmy targu, na stole nie leżała żadna propozycja z elity. Zgadzam się, że rozgrywki w moim wykonaniu były dość udane, zapisuje sobie za nie mały plusik. Ale telefony z zapytaniami od prezesów eWinner 1. Ligi o plany na przyszłość odbierałeś? - Coś tam się działo, nie zaprzeczę (śmiech). Tylko, że w Krośnie bardzo mi się podoba, wszystko mi odpowiada i na tym szczeblu zmiana otoczenia mnie nie interesowała. Wilki wysoko zawiesiły poprzeczkę na każdym polu, do niczego nie mogę się przyczepić. Czyli rozpatrywałeś odejście, ale tylko w przypadku propozycji z PGE Ekstraligi, a na zapleczu w grę wchodził tylko dalszy mariaż z Krosnem. - Zazwyczaj kończyło się na krótkiej wymianie uprzejmości i pytaniu: jak się masz? W kwestie finansowe nawet nie wchodziłem. Byłem od początku nastawiony na dwie opcje. Albo PGE Ekstraliga, gdzie przy konkretnej ofercie podejmuję negocjacje, albo jadę dalej w wilczej watasze. Najlepszą wersją na sezon 2022 byłoby upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Awans z Krosnem i temat mamy zamknięty. A jak dostaliście łomot na inaugurację w Rybniku (27:63), zresztą od twojego poprzedniego klubu, to pomyślałeś sobie: O ludzie, gdzie ja trafiłem? - Jestem typem żużlowca, który musi dużo jeździć. Wtedy ta lokomotywa się rozpędza. W Rybniku byłem jeszcze sztywny, zastany, dużo pozycji potraciłem na trasie. Duża liczba zawodników ma podobnie jak ja. Wiedziałem, że prędzej czy później zaskoczymy. Pomogło nam też kierownictwo drużyny, które poczyniło szybkie ruchy. Przeprowadzono dwa błyskawiczne transfery. One znacząco wzmocniły naszą siłę rażenia. Ściągnięcie Musielaka i Milika było strzałem w dziesiątkę, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w Krośnie stworzono małą kolonię ROW-u. Przed startem sezonu do Krosna z Rybnika przywędrowałeś ty i Mateusz Szczepaniak, a potem dorzucono jeszcze Czecha. To prawie połowa składu. - Na upartego Tobiasz tez ma za sobą rybnicką przeszłość. Daniel Jeleniewski i Peter Ljung byli z nami od początku, ale szybko musieli się pożegnać z Krosnem. Serdecznie ich z tego miejsca pozdrawiam, bo to fajni i sympatyczni koledzy. To dość hermetyczne środowisko, wszyscy się znamy i bawimy razem w żużel, ale sport bywa brutalny i zawsze znajdzie się ktoś pokrzywdzony. Takie jest jednak życie. Raz ty, jutro ja. A gdyby wyjazd do Rybnika przytrafił się później? Wasza forma była na krzywej wznoszącej. - Możemy sobie pogdybać, że gdybyśmy trzymali się w kontakcie w Rybniku, to klub nie robiłby trzęsienia ziemi w zespole. A tak ROW odpadł w półfinale, a my zacumowaliśmy w finale. Los bywa przewrotny. To nasz ogromny sukces, bo w odróżnieniu od Ostrowa, nie dostaliśmy dużej pomocy od juniorów. Zdobywanie punktów spoczywało na barkach piątki seniorów. Cieszę się, że do tego nawiązałeś. Waszą piętą achillesową byli młodzieżowcy. To byłby niesamowity wyczyn i ewenement, gdybyście weszli do PGE Ekstraligi z tak skromnym wkładem juniorów. - Jechali na ile umieli. Nie mamy do nich pretensji. Byliście w finale, od ciebie aż kipi chęć ponownego spróbowania się w PGE Ekstralidze. Szczerze, czułeś jej smak przed meczem w Ostrowie? - Byłem pozytywnie nastrojony, że może się udać. Do batalii finałowej podeszliśmy bez zbędnego ciśnienia. Nikt w klubie nie powtarzał nam, że musimy awansować, inaczej ktoś ukręci nam głowy. Chyba, my zawodnicy za bardzo daliśmy się ponieść emocjom. Czytałem gdzieś rozmowę z Mateuszem Szczepaniakiem, w której stwierdził, że ten plecak z presją sami sobie narzuciliśmy i dlatego pękliśmy. Będziesz trzecim rezerwowym w przyszłorocznym cyklu Grand Prix. Miałeś przeciek, czy dla ciebie ta nominacja to niespodzianka? - Spłynęło to po mnie. Przyjąłem ją bez entuzjazmu. Zadzwonił Phil Morris i zapytał, czy akceptuję swoją rolę. Natychmiast odparłem, czemu w takim razie nie drugim? (śmiech). Mam jednak nadzieję, że nie będę potrzebował tego zaproszenia, bo to by oznaczało, że stali uczestnicy cało i zdrowo zakończą cykl. Nie życzę nikomu kontuzji i oby nawet pierwszy na liście Jack Holder nie był fatygowany. Ty swoją szansę przegrałeś w finale Challenge na torze w Żarnovicy. Jesteś zły na siebie, że na Słowacji ci nie poszło? - Byłem niepocieszony, bo ten awans był w moim zasięgu. Wychodziłem fajnie spod taśmy, ale to co wyprawiałem na trasie, to jakiś kryminał. Ostatni bieg jechałem z nożem na gardle, musiałem wygrać. Zmieniłem w motocyklu dosłownie wszystko, co tylko można. Wóz albo przewóz. Niestety to nie zagrało. Kołodziej potrzebował jednego oczka, przyjechał do mety ostatni, a ja tuż przed nim. Pogodzili nas zawodnicy, na których nikt nie stawiał. Szkoda. Twój dobry znajomy z Daugavpils, Francis Gusts jest kuszony przez kluby PGE Ekstraligi. 18-latek chciałby przenieść się do Betard Sparty Wrocław. To doskonale znany ci ośrodek. Polecałbyś mu aż taki przeskok, z 2. LŻ do ekipy mistrza Polski? - Francis to talent czystej wody. Być może nigdy takiej perełki na Łotwie jeszcze nie uświadczono. Czy przełoży potencjał i predyspozycję na żużlowca dużego formatu dopiero zobaczymy, ale nie sądzę żebym był kompetentną osobą do doradzania Gustsowi. Każdy ma swój rozum i jest kowalem swojego losu. Przed sezonem pojawiał się na treningach we Wrocławiu i bardzo mu się w stolicy Dolnego Śląska podobało. Wciąż ma ważną umowę z Lokomotivem i może być mu trudno wyrwać się z Daugavpils. Jak postawią weto, to Francis nie będzie miał wiele do gadania. Prowadzisz swój biznes, restaurację w rodzinnym Daugavpils. Kiedy ostatnio się słyszeliśmy trwał na Łotwie lockdown i knajpa nie funkcjonowała, byłeś pod kreską. Jak jest obecnie, udało się wyjść na prostą? - Ruszyliśmy z kopyta, popracowaliśmy i znów wprowadzono stan wyjątkowy pandemii. Wróciliśmy do punktu wyjścia. Jest niewesoło, tyle, że chociaż wyszedłem z minusa. Skarbonkę z awaryjną kasą na ciężkie czasy trzymam w sejfie (śmiech). Żeby tylko ten syf wreszcie się skończył, bo ludzie już naprawdę nie mają siły na te wszystkie ograniczenia. Jak zajdzie potrzeba wchodzisz za bar, albo podajesz klientom jedzenie do stolików? - Staram się trzymać z daleka od tego typu czynności. Wolę żeby za posiłki odpowiadali specjaliści. Gdy był młyn, zamieszanie parę razy przeszedłem się po lokalu z talerzami, ale też bez przesady. Wystąpiłem jako atrakcja dla moich kibiców. Żartuję. My mamy misia z Krupówek. - Bez przerwy kombinuję jak interes pchać do przodu, ulepszać. Aktualnie, najważniejsze jednak żeby przetrwać ten ciężki okres.