Mistrzostwa Polski bez - wymieniając nazwiska tylko męskiej kadry - Konrada Niedźwiedzkiego, Zbigniewa Bródki i Jana Szymańskiego tracą na wartości. Kibice liczyli, że zobaczą najlepszych "Biało-czerwonych" przed wyjazdem do Soczi. Konrad Niedźwiedzki: - Chcieliśmy wystartować na Stegnach, ale nie pozwoliła na to słaba jakość lodu. Jesteśmy przyzwyczajeni do jazdy w śniegu czy deszczu, a nawet halnym wiejącym z prędkością 100 km/godz., jak to swego czasu miało miejsce w Zakopanem. Ale nierówny i przez to niebezpieczny tor sprawił, że podjęcie ryzyka tuż przed igrzyskami mijało się z celem. Dzień przed zawodami dzwonił do mnie ojciec (Krzysztof Niedźwiedzki, trener reprezentacji kobiet - red.), który nie jest fanem odpuszczania zawodów i powiedział, abym się zastanowił, czy warto startować. Wcześniej byłem chory i opuściłem mistrzostwa kraju w wieloboju, więc podwójnie zależało mi na występie w stolicy, chociaż na 1000 m. Mimo wszystko, podjął pan próbę rywalizacji na otwartym obiekcie. - Spróbowałem pojechać 200 metrów i niestety się nie udało. Zbyt wiele jest nierówności, zbyt wiele różnic w mrożeniu lodu w poszczególnych miejscach toru. Na idealnie płaskim lodzie mamy kontrolę nad jazdę, tutaj wystarczy, że trafi się na jakiś uskok i przy 50 km/h można wpaść na łuku na bandę, połamać siebie i łyżwy. Nie mogę sobie pozwolić ani na kłopoty zdrowotne, ani na zniszczenie sprzętu. Mam świetnie dopasowane płozy i nie chciałbym ich zmieniać w ostatniej chwili. Na jak długo one panu wystarczają? - Mam je już trzeci sezon, ale dlatego, że na co dzień trenuję w znakomitych warunkach w zawodowej holenderskiej drużynie TVM. Gdybym przebywał na polskich obiektach, z których żaden nie jest zadaszony, to korzystałbym z trzech par płóz rocznie. Tydzień do igrzysk, a polscy panczeniści są pozbawieni startu. To może się odbić na wynikach w Soczi? - Nie sądzę. Po pierwsze, nie odpoczywaliśmy, tylko zrobiliśmy trochę szybkości na lodzie plus siłownia. Po drugie, to już nie jest moment na jakieś wielkie przygotowania. Teraz trzeba być mądrym i sprytnym, aby przypadkowo nie narobić sobie kłopotów. Oczywiście, jeden start na 1000 m by się przydał, ale w sobotę przecież pobiłem rekord Polski na 3000 m, uzyskując megakosmiczny wynik 3.41,11. Jestem zadowolony i oby forma nie tylko pozostała do Soczi, ale jeszcze się poprawiła. Ostateczną weryfikacją będą zawody testowe, które odbędą się 5 lutego na olimpijskim torze? - Tego dnia na 1000 m pobiegną wszyscy uczestnicy igrzysk. Tę rywalizację można porównać do kwalifikacji w skokach narciarskich w Pucharze Świata. Będzie już można coś powiedzieć, choć na pewno jeszcze nie rozdawać medale. Jeśli uzyskam czas 1.11 lub 1.12, to kibice i dziennikarze nie mają po co przyjeżdżać na mój olimpijski start w Soczi. Ale jeśli wynik będzie lepszy, bardziej wartościowy, to zapraszam... Będzie jeszcze tydzień na pewne modyfikacje, poprawienie jazdy na łukach czy zejściach. Dla pana, uczestnika olimpijskiej rywalizacji w Turynie i Vancouver, igrzyska to nie nowość. Dziś mówi się o panu nie jako zawodniku, który jedzie na "wycieczkę", ale o kandydacie do podium. - Z pewnością do trzeciej olimpiady będę podchodził z najwyższego poziomu. Wyeliminowałem także wiele wcześniejszych błędów, a wszystko opisałem w... pracy magisterskiej. Dokonałem w niej analizy sukcesów i porażek startów we Włoszech i w Kanadzie. Bardzo dużo zawdzięczam prawie już czteroletniej współpracy z TVM. Jak pan trafił do prywatnej grupy, w której są sławy światowego łyżwiarstwa, na czele ze Svenem Kramerem i Ireen Wuest? - Pomogła mi bliska znajomość z dyrektorem sponsora polskiej reprezentacji, firmy Nijhof-Wassink, Albertem Hendriksem, będącym zarazem klientem i dobrym przyjacielem właściciela grupy TVM. Po niezbyt udanych dla mnie igrzyskach Holendrzy zaprosili mnie na obóz, tchnęli nadzieję, że wciąż mogę się rozwijać. W kraju byłem liderem i brakowało mi treningów z lepszymi od siebie. Dostałem się na trzymiesięczny okres próbny, a głównym zadaniem sprintera, za jakiego uchodzę, wśród wieloboistów była pomoc w osiągnięciu lepszej szybkości m.in. Kramerowi. Czym udało się panu przekonać do siebie holenderskich trenerów? - Na każdym treningu musiałem udowadniać swoją wartość. Kiedy pierwszego lipca rozpoczynamy treningi na lodzie, zawsze jest okres wprowadzenia, spokojnych treningów, a tam - bomba na dzień dobry. Od razu musiałem latać na najwyższych obrotach. Poradziłem sobie, dlatego zostałem na cały okres przygotowań olimpijskich. O TVM mówi się, że to "zespół marzeń" w łyżwiarstwie szybkim. - Nie są to przesadzone opinie, a mnie, jedynemu obcokrajowcowi w drużynie, jest bardzo miło, że mogę trenować z Holendrami. W grupie są dwie zawodniczki i sześciu zawodników, którymi zajmuje się czterech trenerów (głównym jest Gerard Kemkers - red.), w tym trzech zajmujących się typowo techniką jazdy, trzech fizjoterapeutów, lekarz, dietetyk. Mieszkacie w najlepszych hotelach, podróżujecie na zawody w klasie biznes? - Zacznijmy od tego, że nie ma tam półśrodków, wszystko zorganizowane jest na najwyższym poziomie. Budżet jest dwucyfrowy, liczony w milionach złotych, kilka razy większy od tego, jakim dysponuje PZŁS. W Heerenveen zamieszkałem w czterogwiazdkowym hotelu, w którym było i przyjemnie, ale już zdecydowałem się na własne mieszkanie. A na wyjazdy latamy czarterem, m.in. po to, aby zaoszczędzić czas czy nie ryzykować zagubienia bagaży. Jest w nim miejsce dla całej reprezentacji Holandii. Nauczył się pan języka niderlandzkiego? - Holendrzy mówią po angielsku, więc początkowo porozumiewałem się w tym języku, a znam też niemiecki, zresztą swego czasu miałem epizod w Innsbrucku. Po dwóch latach treningów z TVM postanowiłem, że biorę się solidnie za naukę. Nie było to trudne, bo na co dzień słyszałem język niderlandzki, do tego przyswajanie słów przychodzi mi dość łatwo. Choć nie brakuje czasem zabawnych wpadek, na przykład pomyliłem sowę z cebulą. Ale koledzy szybko mnie poprawiają. Wymowa niektórych głosek jest straszna, jeszcze nie jestem w stanie ich wypowiedzieć, a może nawet nigdy tego nie opanuję. Łyżwiarstwo szybkie to sport narodowy w Holandii. Doświadczył pan popularności na własnej skórze? - Zdarza się, że podczas zakupów w sklepie odzieżowym więcej czasu przegadam ze sprzedawcą na temat panczenów niż spodni, po które akurat przyszedłem. W restauracji kelnerzy rozpoczynają ze mną rozmowę w ten sposób: "A był pan już na naszym jeziorku i ślizgał się? Koniecznie musi pan spróbować, bo ja już jeździłem i było wspaniale". Jeśli chodzi o najlepszych holenderskich łyżwiarzy, wybierani są sportowcami roku w ojczyźnie, a panczeny są tu na równi z piłką nożną i kolarstwem. Holandia słynie z Wyścigu 11 Miast (Elf Steden Tocht), czyli imprezie rozgrywanej tradycyjnie na 200-kilometrowym dystansie po zamarzniętych kanałach i jeziorach Fryzji. - Od wielu lat są problemy z jej organizacją w Holandii (miejscowi panczeniści przenosili się do innych krajów, nawet Mongolii - red.), ale pasjonaci są tak zdeterminowani, że co roku wykupują specjalną licencję i czekają aż zamarznie 200 km. Gdyby teraz, w czasie igrzysk, udało się doprowadzić do Wyścigu 11 Miast, to Kramer zapewne zostałby w domu... Szykuje się pan do zmiany obywatelstwa? - Nie, dobrze czuję się w Polsce i niczego nie będę zmieniał. Nie chciałbym być Holendrem, wystarczy, że mówię w ich języku. Mogę tam pomieszkać, jednak za bardzo mi się ten kraj nie podoba, jest za... nudno. Gdybyśmy jednak teraz chwilę pogdybali, to powiem, że przyznanie mi paszportu holenderskiego nikomu by się nie opłacało. Ja musiałbym czekać dwa lata na dokument, zaś sponsor TVM też nie byłby zadowolony, bo dla niego to fajna sprawa mieć międzynarodowy zespół. Przekłada się na dodatkową reklamę w mediach.