Od zawsze grał pan rakietami Fishera. Dlaczego testuje pan ramy innej firmy? - Moja wizyta w Warszawie była wymuszona koniecznością przedłużenia wizy do Stanów Zjednoczonych, bo dotychczasowa się kończy. Przy okazji trenowałem na Warszawiance, testując nowe rakiety Donnaya. Firma Fisher zbankrutowała i została sprzedana. W wyniku tego właściwie zostałem bez rakiet, bo nowych ram już nie produkują. Muszę więc teraz szukać innych modeli, głównie takich, które wzmocnią mój serwis. Można odnieść wrażenie, że ostatnio tenis staje się wolniejszy. W Australian Open posiadacze mocnych serwisów niewiele zdziałali. - Na to się składa wiele czynników. Choćby wiatr, który w Melbourne mocno wieje i utrudnia precyzyjne serwowanie. Poza tym dochodzą coraz cięższe piłki, które wolniej odbijają się od kortu, no i coraz lepsze returny rywali. Organizatorzy zamieniają też nawierzchnie kortów, jak choćby w Bazylei czy Wiedniu. Tam zawsze była bardzo szybka, a na jesieni wyłożono wolniejszą. To wszystko sprawia, że trudno jest obecnie wygrywać wymiany przy drugiej czy trzeciej piłce. Kilka lat temu zreformowano debla wprowadzając super tie-break zamiast trzeciego seta i punkt mistrzowski przy równowadze. Czasem mówi się o podobnych rozwiązaniach w singlu. - Trudno powiedzieć kto za tym stoi i co ma na celu. Fakt jest taki, że coraz więcej w tourze jest tenisistów opierających grę na defensywie, a z czołówki znikają zawodnicy, którzy grają w stylu serwis-wolej. Czy pan też z niego zrezygnuje i okopie się na linii głównej? - Raczej nie, dalej będę się starał grać agresywnie i chodzić do siatki, gdy tylko będzie taka możliwość. Jestem za stary na to, żeby z Hiszpanami czy 19-latkami wchodzić w długie wymiany. Nie starczy mi do tego sił i zdrowia. Będę się starał więc dobierać kalendarz startów tak, żeby jak najwięcej grać na twardych kortach, w miarę szybkich. Plany na najbliższe tygodnie? - Od poniedziałku gram w Zagrzebiu, potem w tygodniu pokrywającym się z Pucharem Davisa trenuję w Pradze i zaraz ruszam do Rotterdamu, następnie do Memphis i Acapulco. Z Meksyku polecę na turnieje ATP Masters 1000 w Indian Wells i Miami. Wszystkie mają wysoką rangę i będą mocno obsadzone. Czy to nie jest ryzykowne założenie? - Owszem, będę musiał liczyć na trochę szczęścia w losowaniach drabinek. Ale w dużych turniejach jest więcej punktów, więc każdy dobry wynik przekłada się od razu na awans w rankingu. Jeden czy dwa wygrane mecze dają więcej punktów, niż ćwierćfinał w mniejszych, a zawsze jest trochę mniej spotkań w nogach. W ubiegłym roku grałem bardzo dużo i skończyło się to kontuzją nadgarstka w lecie. Tym razem przyjęliśmy z trenerem Janem Stocesem trochę inną taktykę. Muszę powalczyć o jak najlepszy ranking, bo chcę wystąpić w igrzyskach w Londynie. Początek sezonu wypadł chyba poniżej oczekiwań? - Trudno zaprzeczyć, ale ocena nie jest prosta. Na pewno fatalnie zagrałem w pierwszym turnieju w Dausze i tu nie ma tematu. Ale później w Sydney wygrałem pewnie z Ivanem Dodigiem, jednak w drugiej rundzie trafiłem na jedenastego w rankingu ATP Juana Martina del Potro. Cóż, brak szczęścia w losowaniu, no i podobnie było w Melbourne, bo musiałem grać z Nicolasem Almagro. Hiszpan, dziesiąty na świecie, rozegrał świetny mecz i niewiele zostawił mi okazji do przejęcia inicjatywy. Zresztą później dotarł do 1/8 finału. Jak pan ocenia występy deblowe z Hiszpanem Marcelem Granollersem? - Przegraliśmy dwa razy w pierwszych rundach, w Sydney i Melbourne, ale to były mecze na styku. Brakło nam trochę zgrania, ale wierzę, że nasze drogi się jeszcze zejdą. Jednak teraz debel schodzi u mnie na dalszy plan. Liczy się przede wszystkim singiel i wywalczenie kwalifikacji do igrzysk w Londynie. Rozmawiał Tomasz Dobiecki