- Agnieszka gra i improwizuje. Tak jak aktor, który najpierw musi się nauczyć roli i potem może już swobodnie improwizować. Ona ma bardzo dobre podstawy i dlatego może improwizować - dodaje Radwański senior. INTERIA.PL: Jaki jest pana wkład w tenisową karierę sióstr Radwańskich? Władysław Radwański: - Agnieszka urodziła w się w Polsce, ale jako trzymiesięczne dziecko wyjechała z rodzicami do Niemiec, więc długo bliższego kontaktu z nią nie mieliśmy. Pożyczyłem wtedy synowi auto, bo nie miał swojego. Był świeżo upieczonym kierowcą i baliśmy się, jak sobie poradzi w drodze do Niemiec. Jakoś tam dojechał z żoną i małą Agnieszką. Dwa lata później urodziła się Ula. Byłem bliżej nich jak już wróciłi do Polski. - Wcześniej Piotrek był w Niemczech sam. To był taki okres, że ciężko było dostać wizy. Staraliśmy się o nie z żoną i za pierwszym razem dostałam tylko ja, a ona nie. Piotrek dużo sobie obiecywał po tym przyjeździe, bo liczył na pomoc przy praniu i prasowanie ze strony mojej żony... On tam grał i pracował jako trener, więc ciągle był zajęty nie miał czasu na nic więcej. Dlatego stale kupował nowe rzeczy, których nie prał i rezultat był taki, że jak przyjechałem, ale sam, do niego, to zastałem stos brudnych ubrań. Przyznam się, że też nie jestem oblatany w sprawach prania, ale wspólnie jakoś sobie poradziliśmy z problemem. - W rodzinnym domu też nie miał za dużo czasu na inne sprawy, oprócz nauki i treningów, więc do spraw kuchennych też się nie angażował. W Niemczech musiało się to zmienić. Musiał sam gotować, sam myć garnki i, o dziwo, byłem mile zaskoczony, jak on sobie z tym wszystkim radził. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o karierze wnuczek... - Dziewczynki od maleńkości przebywały z ojcem na korcie. Jak tylko potrafiły stać, to dostały małe rakietki i gąbczaste piłki, i bawiły się nimi. Piotrek, który skończył AWF w Krakowie, szybko zauważył, że obie są sprawniejsze od dzieci niemieckich w tym samym wieku, dlatego postanowił, że będzie z nich próbował zrobić tenisistki. Kiedy Agnieszka miała pięć, sześć lat, wygrywała turnieje organizowane wspólnie dla chłopców i dziewczynek. To nie były prawdziwe mecze, ale takie testy sprawnościowe, które dawały obraz tego, czy dziecko ma korelację wzrokowo-mięśniową, czy uderza piłkę tam, gdzie chce itd. Jak życie poza granicami kraju wpłynęło na dziewczynki? - W Niemczech zaczęły chodzić do przedszkola, więc w pewnym sensie zaczynały być dwujęzyczne. I kiedy Piotrek pewnego dnia powiedział nam, że wraca, namawialiśmy go, by jeszcze został, żeby dziewczynki opanowały język, ale on nie chciał, by mu "germanizowano" dzieci, dlatego wrócili do Polski. Pewnego dnia pod dom podjechały "bagażówki" i postawił mnie przed faktem dokonanym. Ja mam duże mieszkanie, więc się wprowadzili, ale przez pierwsze dwa miesiące chodziliśmy po domu jak po katakumbach, bo nie można było od razu wszystkiego rozlokować. - Agnieszka poszła do szkoły w szóstym roku życia, a mająca cztery latka Ula do przedszkola. Miałem nadzieję, że będzie kontynuacja nauki niemieckiego, zapisałem je do konsulatu austriackiego, zaczęły tam chodzić i nawet im się podobało, ale potem obciążenie tenisowe było tak duże, plus nauka i chodzenie na angielski, że zrezygnowaliśmy. Kiedy dziadek musiał dołożyć się do pasji syna i wnuczek? - To stało się później. Piotrek przywiózł z Niemiec gotówkę. Liczył, że kupi działkę, wybuduje dom i korty, i będzie szkolił tenisistów i zarabiał. Sytuacja wymusiła jednak zmiany. Kupił działkę, wystarczyło jeszcze na fundamenty i na tym się skończyło. Resztę pieniędzy pochłonął tenis. Dziewczynki dorastały i trzeba było jeździć na turnieje, a to wiązało się z dużymi kosztami. No i ja stałem się sponsorem tej zabawy... - Nie ukrywam jednak, że staraliśmy się o sponsorów z zewnątrz, ale nie było chętnych, a jak się znaleźli, to od razu chcieli ubezwłasnowolnić Agnieszkę i Ulę, żądając pełnomocnictwa do reprezentowania ich interesów do 25. roku życia. Oczywiście, nie zgodziliśmy się na to. I tak wegetowaliśmy. - Turnieje w Polsce jeszcze były do zniesienia finansowo, ale kiedy one zaczęły grać coraz lepiej i w kraju nie miały żadnych rywalek, nawet dwie kategorie wiekowe wyżej, to trzeba było szukać dla nich rywalek za granicą. Syn nie chciał jeździć tam, gdzie jest słaby tenis i odnosić sukcesy, tylko jeździliśmy tam, gdzie był najmocniejszy, czyli do Czech, Niemiec i Rosji. Wnuczki miały tam znakomity sprawdzian możliwości. Ta sytuacja dawała nam satysfakcję, ale też nadzieję, że zainwestowane pieniążki na pewno się zwrócą. - Nie było jeszcze mowy o wielkim wyczynie, ale przecież jako instruktorki tenisa też mogły mieć szanse na zawód dający im możliwość zarobkowania . To trwało parę lat. Piotrek "zajeździł" auto przywiezione z Niemiec, potem wziął moje, ale było mniejsze, co dla czwórki osób było problemem. Nie ukrywam też, że zwłaszcza na Zachodzie, korzystali z najtańszych hoteli, a ponadto na każdy turniej obowiązywało wpisowe, 100 euro od osoby, a więc za Agnieszkę i Ulę trzeba było zapłacić 200.