Interia: Za panią siedem wielkoszlemowych porażek w pierwszej rundzie, jedna w drugiej. Coś pominąłem? Magda Linette: - No i jeszcze niedzielna w trzeciej rundzie. Ale to się nie liczy, słuchając panią na konferencji prasowej można było między słowami usłyszeć zwyciężczynię, nie przegraną. Co za odmiana. - Prawda? Owszem chciałabym wygrać mecz ze Switoliną, było bardzo blisko, bo naprawdę niewiele brakło. Ale faktycznie nie czuję się jak przegrana. To był bardzo ciężki i wyrównany mecz, popełniłam w nim kilka błędów i muszę z nich wyciągnąć wnioski, ale też mam świadomość, że jeszcze rok temu pewnie nie byłby to tak równy mecz. Widzę u siebie ciągłe postępy w grze i to mnie cieszy, a teraz zaczynają dochodzić do tego coraz lepsze wyniki. I wyższe premie. Wygrane w Paryżu 118 tysięcy euro za trzecią rundę, plus 10 tysięcy za występ w deblu, to całkiem pokaźny kapitał, który posłuży do... - Na pewno to jest sporo pieniędzy. Dzięki nim być może uda mi się zabrać na turnieje na trawie swojego fizjoterapeutę albo kogoś, kto będzie mógł pomóc mi w regeneracji między meczami. Nie oszukujmy się, wiek już robi swoje i po cięższych meczach moje ciało zaczyna wymagać większej opieki. To daje jednak pewien komfort. W tym roku już kilka razy jeździł ze mną Olek Trzciński, który jest też fizjoterapeutą reprezentacji Polski w Pucharze Federacji i Pucharze Davisa. To jest człowiek, którego ręce naprawdę potrafią zdziałać cuda, więc bardzo chciałabym, żeby mógł być przy mnie częściej. To jest szczególnie ważne, gdy się jedzie na kilka tygodni do Stanów Zjednoczonych czy Azji, tam podróżuje z miejsca na miejsce. Jego pomoc byłaby po prostu bezcenna, ale wiadomo, że to są koszty. Czyli nic, tylko trzeba jak najlepiej grać, osiągać dobre wyniki, zarabiać i da się to wszystko zorganizować z większym rozmachem, prawda? - Żeby to było takie łatwe, ale widzę, że czuję się coraz swobodniej w pierwszej setce rankingu WTA, no i z coraz większą pewnością siebie wychodzę do gry z zawodniczkami ze ścisłej światowej czołówki. Taki mecz jak ten ze Switoliną jednak zostawia w głowie świadomość, że można walczyć na równi nawet z szóstą dziewczyną na świecie. Widać, że w ostatnich latach te różnice w rankingu się zacierają coraz bardziej, poziom zawodniczek się wyrównuje, co dla mnie jest bardzo korzystne. W Paryżu wygrałam z przyjaciółką Aną Konjuh, która jest w pierwszej 30-tce, w niedzielę zagrałam bardzo równy mecz z dziewczyną z dziesiątki, która w tym sezonie na kortach ziemnych najlepiej się spisywała i jest wymieniana wśród kandydatek do zwycięstwa w Rolandzie Garrosie. No właśnie, po Rolandzie Garrosie awansuje pani w okolice 77. miejsca, a to ułatwi kwalifikowanie się do większości turniejów bez eliminacji. - Gwarantuje mi tak naprawdę miejsce w głównej drabince US Open, z czego się bardzo cieszę, bo łatwiej będzie mi zaplanować starty tuż przed Nowym Jorkiem. W najbliższym czasie nie bronię zbyt wielu punktów, więc mogę tylko zyskiwać. Zresztą po trzeciej rundzie w Paryżu czas na trawę i wierzę, że pójdzie mi na niej całkiem dobrze, a zamknięcie listy zgłoszeń do US Open będzie zaraz po Wimbledonie. Bardzo lubię grać na trawie, chociaż coś mi na niej nie idzie ostatnio. Ale jeśli ktoś mnie zapyta o ulubioną nawierzchnię, to powiem zawsze, że korty twarde i właśnie trawa, choć najlepsze wyniki przychodzą na "ziemi" jak widać. - Cieszę się, że jestem na dobrej drodze, że moje treningi skutkują lepszymi wynikami. Na tym się skupiam, żeby być jak najbardziej pozytywną osobą i doceniać nawet drobiazgi. Gdyby ktoś dwa tygodnie, czy nawet z tydzień temu, powiedział mi, że zagram naprawdę solidny mecz na Suzanne Lenglen w trzeciej rundzie Rolanda Garrosa i z dziewczyną z TOP10, to brałabym to zupełnie w ciemno. Biorę same pozytywy z tego i idę do przodu, nie widzę powodów do rozpaczania. Oczywiście patrzę na to trochę z innej perspektywy niż na przykład Agnieszka Radwańska. Wiadomo, że dla niej trzecia runda Wielkiego Szlema to nic szczególnego. Natomiast dla mnie, na tym etapie, to dobry wynik. Dla mnie pozytywne nastawienie jest najważniejsze. No właśnie skąd wyraźna zmiana, jeśli chodzi o pewność siebie, ale i wyciszenie na korcie? - Długo nad tym pracowałam z trenerem od przygotowania mentalnego i widać wreszcie efekty. Wychodzę na kort pozytywnie nastawiona, niezależnie od tego jak silna rywalka jest po drugiej stronie siatki. Ale najważniejsze jest, że potrafię być spokojna, cokolwiek się dzieje w meczu, nawet jeśli czasem rzucę rakietą czy coś krzyknę, ale to raczej jest krótkie rozładowanie emocji. Nie poradzę nic na to, że jestem bardzo emocjonalną osobą, ale zaczynam coraz lepiej nad tym panować i nie daję się sprowokować rywalkom, tylko podążam za swoimi uderzeniami i kontroluję wszystko. No i jest jeszcze główny trener Chorwat Izo Zunić, treningi w Splicie. Odważna decyzja podjęta jakiś czas temu, której chyba pani nie żałuje? - Wprost przeciwnie, zainwestowałam wtedy w siebie i to nie tylko finansowo, tylko również w sensie własnego rozwoju. Zaufałam w stu procentach Izo, który mówił, że będzie stopniowo zmieniał pewne rzeczy, że na początku mogę przegrywać mecze, ale z czasem to będzie procentować i przyniesie dobre skutki. To się sprawdza. Zaczynam widzieć efekty tego, że to wszystko idzie w dobrym kierunku. Teraz mam wokół siebie coraz więcej ludzi, spokorniałam i zaczęłam ich słuchać, choć wcześniej byłam dość dumna i zamknięta na głosy innych. Teraz czuję, że mam obok siebie właściwych ludzi, którzy mnie rozwijają, a ja ich rozwijam. W Paryżu rozmawiał Tomasz Dobiecki