- Mówi się, że w każdym turnieju zdarza się jeden słabszy mecz i tak właśnie należy ocenić występ Mariusza i Marcina w finale. Wynikowo fatalny początek, bo nie było właściwego wejścia w mecz, a dopiero przy 1:5 zaczęła się w wypadku chłopaków właściwa gra - powiedział Radosław Szymanik, który do końca sezonu jako trener towarzyszy polskim deblistom. - Trochę nie wytrzymali presji, jaką wywierali na nich rywale już od pierwszych piłek, grając przy tym chwilami wręcz fenomenalnie, szczególnie jeśli chodzi o Tsongę. Widać, że on ma niesamowity talent i wyczucie piłki, a do tego siłę, która robi imponujące wrażenie. Dzisiaj potrafił kończyć wymiany returnami po serwisach Marcina przekraczających 210 czy 220 km/godz. Odgrywał w taki sposób, że nasi nie mieli szans nawet dotknąć piłki rakietą - dodał kapitan reprezentacji Polski w Pucharze Davisa. Już na otwarcie meczu Matkowski stracił swój serwis, a ponownie został przełamany w piątym gemie, na 1:4, a to wystarczyło Francuzom do rozstrzygnięcia losów partii po 27 minutach wynikiem 6:2, przy trzecim setbolu. W drugim secie doszło tylko do jednego "breaka", tym razem przy podaniu Fyrstenberga na 1:3, a przewagę jednego przełamania rywale utrzymali już do końca, kończąc pojedynek przy pierwszy meczbolu. W sumie Tsonga i Benneteau wykorzystali trzy z siedmiu szans na przełamanie, a Polacy zmarnowali jedyną taką okazję w drugim secie. - Gdy ktoś serwuje tak pewnie i równie dobrze returnuje, to trudno złapać rytm i rozwinąć skrzydła, szczególnie jeśli samemu nie serwuje się zbyt dobrze. 51 procent skuteczności pierwszego podania mówi samo za siebie. Okazało się, że typowo singlowa gra Tsongi, wsparta jego siłą, a także precyzja Benneteau były lepsze od taktycznych rozwiązań deblowych. Wiele piłek grali naszym na ciało lub w nogi, albo mijali ich zabójczymi strzałami z głębi kortu - powiedział Szymanik. - Szkoda trochę, bo w drugim secie było trochę optymistycznych momentów i wydawało się, że Mariusz i Marcin są w stanie doprowadzić do super tie-breaka. Jednak trochę zabrakło precyzji i skuteczności przy returnie, więc praktycznie przy serwisie rywali zupełnie nie było walki. Jeśli do tego z trudem wygrywa się swoje gemy, to naprawdę ciężko myśleć o wygranej - dodał. Poprzednio Polacy spotkali się z Tsongą i Benneteau w maju, w drugiej rundzie turnieju w Rzymie i wygrali wówczas nie bez trudu 7:5, 6:3. - Niestety oni są bardzo trudnymi rywalami, bo grają bardzo solidnie i pewnie, no i rzadko się mylą. Potrafią przejmować inicjatywę cofając się na koniec kortu i stwarzać nieustającą presję na przeciwnikach. Mecz w Rzymie był dla nas jednym z najcięższych w sezonie, bo wtedy cały czas prowadzili grę, a my musieliśmy bronić dziewięć break pointów, zanim udało nam się wygrać - powiedział Fyrstenberg. - Dzisiaj też bardzo dobrze serwowali i dali nam tylko jedną szansę na przełamanie, ale i tak wtedy Tsonga zaserwował asa przy decydującej piłce. Rozbili nas też returnem, który był bardzo często kończącym uderzeniem, albo dostawaliśmy piłkę, z którą nie bardzo mogliśmy coś zrobić. Teraz musimy zapomnieć o tym meczu i przygotować się do trzech ważnych występów w Wiedniu, Walencji i Paryżu. Szczególnie ten ostatni w hali Bercy będzie ważny dla obsady turnieju masters - dodał. Polscy tenisiści walczą wciąż o prawo gry w kończącym sezon turnieju ATP World Tour Finals, w którym w dniach 22-29 listopada wystąpi w hali O2 w Londynie osiem najlepszych par w rankingu ATP "Doubles Race". Wyniki finału gry podwójnej: Julien Benneteau, Jo-Wilfried Tsonga (Francja) - Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski (Polska, 6.) 6:2, 6:4 Czytaj także: <a href="http://sport.interia.pl/tenis/news/polski-debel-awansuje-na-siodme-miejsce,1383994,27">Polski debel awansuje na ósme miejsce</a>