Polska Agencja Prasowa: Podczas czwartkowej konferencji prasowej powiedział pan, że głównym celem na dalszą część roku jest zapewnienie sobie wraz ze Szwedem Robertem Lindstedtem udziału w kończącym sezon turnieju ATP World Tour Finals w Londynie. Czy to oznacza, że w najbliższych miesiącach będzie układał pan kalendarz startów pod kątem debla, a gra pojedyncza zejdzie na dalszy plan? Łukasz Kubot: - Nie powiedziałbym tak. Będę chciał łączyć to, aczkolwiek mam świadomość, że - by wystąpić w listopadowym mastersie - musimy grać teraz w dużych imprezach. Jeśli pozwoli mi to rywalizować także w singlu, to fantastycznie. Jeśli nie, to jeszcze pod koniec roku będę miał szansę zagrać w challengerach i zbierać punkty do rankingu singlistów. Czas pokaże, jak to się ułoży. Na dziś najważniejsze, by nie było kontuzji. Jak wygląda droga pana i Lindstedta do upragnionego występu w kończących sezon zmaganiach w Londynie? - Jako zwycięzcy Australian Open - tak jak triumfatorzy pozostałych zawodów wielkoszlemowych - mamy "dziką kartę", ale ta jeszcze nie gwarantuje udziału w listopadowej imprezie. Zarówno nasza wygrana w Melbourne, jak i triumfy zwycięzców debla French Open i Wimbledonie były dość niespodziewane. Jeśli któraś z tych par nie znajdzie się na koniec roku w najlepszej "ósemce", to w Londynie zagra ta, która będzie zajmować najwyższą spośród nich lokatę. Jak pan wspomniał, zwycięstwo w Australian Open było dość zaskakujące - duet Kubot-Lindstedt nie był wcześniej planowany i nie miał przed imprezą w Melbourne zbyt wielu okazji do wspólnych występów. Pan zaskoczył także jedną ze swoich wypowiedzi tuż po triumfie w tym turnieju, stwierdzając, że bardziej cieszy się z sukcesu ze względu na Szweda niż na siebie. Wydaje się to trochę nietypowe dla znanych przede wszystkich z własnych ambicji sportowców. - Tak, ale Robert występował wcześniej w trzech finałach deblowych Wimbledonu i nie udało mu się wygrać żadnego z nich. On zdaje sobie sprawę, że ma 37 lat i na wysokim poziomie będzie grał jeszcze rok, dwa. Ja mam 32 lata i wierzę, że na najwyższym poziomie będę mógł rywalizować jeszcze kilka lat w deblu. - Oczywiście cieszyłem się też własnym sukcesem w Melbourne. Przede wszystkim tym, że wykorzystałem pierwszą szansę, bo nigdy wcześniej nie wystąpiłem w finale Wielkiego Szlema. Na pewno pozostanie to do końca życia w mojej pamięci. Zgodzi się pan, że w tenisie coraz mocniej do światowej czołówki tenisa dobija się nowa generacja zawodników? Bułgar Grigor Dimitrow czy Łotysz Ernests Gulbis nieraz już mieli przebłyski, ale w ostatnich miesiącach regularnie docierają do decydujących etapów prestiżowych turniejów. - Tak. Dobre wyniki osiągają tenisiści opierający grę na potężnym serwisie - jak Kanadyjczyk Milos Raonic czy Amerykanin John Isner. Bardzo ciężko ich rozgryźć. Gulbisowi chwilę zajęło wejście do "10" rankingu, ale pokazał, że jest fantastycznie przygotowany fizycznie, można powiedzieć, że "nie do zajechania". O panu można zaś przeczytać w wielu artykułach, że jako jeden z nielicznych już prezentuje styl serwis-wolej. Czuje się pan jednym z ostatnich przedstawicieli klasycznego tenisa? - Nie wiem, czy jednym z ostatnich, ale na pewno pomaga mi to w singlu i deblu. Mam ciąg na siatkę, co spowodowane było tym, że wychowałem się na szybkim nawierzchniach. Serwis i return to rzeczy, na które poświęcam bardzo dużo czasu i daje mi to niesamowitą radość. Pytając o pana wśród tenisistów i dziennikarzy zajmujących się tenisem można często usłyszeć określenie "tytan pracy". Nieraz wspominają też o uporze. W jakim stopniu te elementy mają wpływ na osiągane wyniki, a w jakim talent czy szczęście? - Wszystko to idzie w parze. Kiedyś powiedziałem i wciąż się z tym zgadzam, że szczęście sprzyja przygotowanym. Uważam, że ci, co ciężko pracują, w pewnym momencie zostają za to wynagrodzeni i widać efekty wysiłków. Jestem bardzo uparta osobą. Nie boję się też wyzwań, a każde z nich daje mi dodatkową motywację. Doświadczenia panu nie brakuje. Kiedyś podkreślał pan, że wyciąga wnioski z porażek. A czy zwycięstwa również czegoś uczą? - Też, ale - jak to się mówi - człowiek najlepiej uczy się na porażkach. Czasem, żeby zrobić krok do przodu, najpierw trzeba zrobić dwa kroki w tył. Cały czas się czegoś uczymy, jestem tego świadomy. Staram się popełniać coraz mniej błędów. Szkoda, że obecnej wiedzy nie miałem 10 lat temu, ale to jest właśnie to budowane przez lata doświadczenie. Zdarza się panu żałować czegoś? Jakiejś decyzji podczas konkretnego meczu, złego wyboru turnieju? - Nie oceniam tego w tych kategoriach. Co ma być, to będzie. Piękno tenisa polega na tym, że co tydzień mamy nową szansę, a nie jedną pół roku czy na cztery lata, jak przy olimpiadzie. Jest więc dużo okazji do pokonywania własnych słabości. Na początku roku pojawiły się różne pogłoski na temat pana rzekomego konfliktu z kapitanem reprezentacji Polski w Pucharze Davisa Radosławem Szymanikiem. Niektórzy wspominali, że nie chce pan występować w biało-czerwonej ekipie. Później dementowano te informacje. Okazało się, że ktoś przekręcił słowa pana i Szymanika. Ma pan do kogoś żal w związku z tą sytuacją? - Nie. Uważam, że komunikacja jest najważniejsza. W pewnym momencie ona gdzieś tam na naszej linii na chwilę zanikła. Jestem gotowy do gry w reprezentacji. Od wielu lat mieszka pan i trenuje w Czechach. W jakim stopniu wpłynęło to na pana jako zawodnika i człowieka? - Na pewno pomogło mi to przy regularności i płaskich uderzeniach - przede wszystkim przy returnie, ale i serwisie. Nauczyłem się dyscypliny, która dziś bardzo mi pomaga. Tam 10 lat temu było kilkunastu zawodników w światowej czołówce debla. Wielu z nich dochodziło do swojej kariery singlowej przez wcześniejsze występu w grze podwójnej, np. Radek Stepanek. U mnie potoczyło się to podobnie. - Z charakteru nic od Czechów nie przejąłem, jestem stuprocentowym Polakiem. Czasem w domu się śmieją, że mówię po polsku z akcentem czeskim, ale to dlatego, że przebywam więcej czasu z ludźmi z tego kraju niż z rodakami. Cały mój sztab trenerski też się składa z Czechów. Nawiązał pan współpracę z jedną z polskich firm odzieżowych i był konsultantem przy przygotowaniu ich kolekcji tenisowej. Ujawniła się artystyczna strona pana osobowości? - Koncentrowaliśmy się na tym, by dobrać najlepszy materiał. Podczas turniejów gramy na różnych kontynentach, w bardzo odmiennym nieraz klimacie. Ważne więc było, by materiał był jak najlżejszy. Co do kolorystyki, to zastosowano moje ulubione barwy. Jestem zodiakalnym Bykiem, więc cieszę się, że wzory są bardzo dynamiczne. Rozmawiała Agnieszka Niedziałek