- W Tokio i Pekinie zagram z Australijką Casey Dellacquą. To chyba już jedenasta czy dwunasta moja partnerka w tym roku. Cóż, niestety do Azji nie wybiera się Francuzka Kristina Maldenovic, z którą ostatnio dobrze mi szło, bo ma za niski ranking w singlu, a chce zapewnić sobie miejsce w styczniowym Australian Open - powiedziała Jans-Ignacik. - Z drugiej strony nie mogę w sumie narzekać, bo grając w tym sezonie z tyloma różnymi partnerkami osiągnęłam najlepszy ranking w karierze. Z mojej perspektywy na pewno najlepiej byłoby znaleźć dziewczynę, z którą grałabym wszystkie najważniejsze turnieje w roku, ale to nie takie proste. W ścisłej czołówce są głównie stałe deble i rzadko dochodzi tam do większych przetasowań, a jeśli już to zazwyczaj w tym samym gronie. Poza tym u nas, w przeciwieństwie do mężczyzn, często w deblu grają najlepsze singlistki świata - dodała. W 2012 roku polska tenisistka grała po kilka razy razem z Alicją Rosolską, Rosjanką Ałłą Kudriawcewą, Białorusinką Olgą Goworcową i Mladenovic. Właśnie z Francuzką osiągnęła najlepszy wynik, wygrywając w sierpniu duży i mocno obsadzony turniej WTA w Montrealu. Jednak szanse na stałe starty z tą zawodniczką w kolejnym sezonie nie są zbyt wielkie. - Dobrze nam się razem gra, więc myślę, że taka współpraca mogłaby przynieść więcej niezłych rezultatów. Jednak Kristina wciąż walczy o jak najlepszy ranking singlowy, a jest chyba pod koniec pierwszej setki. Poza ty ma różne zobowiązania wobec Francuskiej Federacji Tenisowej, która pod kątem jej występów w rozgrywkach Fed Cup też może mieć wobec niej jakieś plany. Będzie na przykład sugerować jej grę z jakąś rodaczką, choćby w Roland Garros. Pewnie więc raczej będziemy występować razem nadal tylko okazjonalnie - stwierdziła Jans-Ignacik. Po jedynym tegorocznym triumfie Polka wystartowała we wrześniu z Mladenovic w wielkoszlemowym US Open, ale już w drugiej rundzie trafiły na amerykańskie siostry Venus i Serenę Williams i przegrały w dwóch setach. - Montreal był dużym sukcesem, ale na pewno nie był tak nagłośniony jak choćby wyniki Agnieszki Radwańskiej. O deblu nie mówi się tyle i nie pisze co o singlu, wiadomo. Trudno też nasze mecze zobaczyć w telewizji, nawet jeśli to jest finał dużego turnieju. No może poza USA, Australią czy Kanadą. Tam gra podwójna cieszy się sporym zainteresowaniem nie tylko mediów, ale i kibiców, często amatorsko grających w tenisa - uważa Jans-Ignacik. - W tych krajach prawie zawsze mecze deblowe są wyznaczane na reprezentacyjnych kortach z większymi trybunami, które często są pełne. Na pewno w kobiecym tenisie trochę brakuje szerszej promocji debla, takiej jaką sobie kilka lat temu wywalczyli tenisiści, grożąc procesem władzom ATP Tour. Niestety, kobiety trudniej zjednoczyć do takiego buntu. Zresztą wystarczy spojrzeć na turniej masters WTA, w którym występują cztery najlepsze pary w rankingu i grają tylko półfinały i finał, w dwa dni. U mężczyzn w Londynie gra osiem debli i rywalizują przez cały turniej w grupach, tak samo jak singliści - dodała. W czerwcu Jans-Ignacik dotarła w parze z Santiagiem Gonzalezem z Meksyku do finału gry mieszanej w wielkoszlemowym turnieju na kortach ziemnych im. Rolanda Garrosa w Paryżu. W US Open ten wynik powtórzył Marcin Matkowski z Czeszką Kvetą Peschke. - To niesamowite przeżycie zagrać w finale Wielkiego Szlema i nie przeszkadza mi, gdy ktoś mówi, że "to tylko mikst". W przeszłości niewielu polskim tenisistom i tenisistom udało się dojść tak daleko w najważniejszych turniejach w sezonie, a w tym roku były przecież trzy takie przypadki. Na pewno wszyscy najczęściej będą wspominać występ Agnieszki Radwańskiej w finale Wimbledonu, ale myślę, że mój wynik i Marcina też będą pamiętać - uważa Jans-Ignacik.