To już szósty dzień tegorocznego Wimbledonu, a choć od poniedziałku zdarzyły się dwie sytuacje, w których deszcz przerwał zmagania tenisistów na kortach, to jednak pozostawał pewien niedosyt. Już piątkowe wydania brytyjskiej prasy zapowiadały intensywne opady, które miały wczesnym popołudniem sparaliżować plan gier. Jednak - wbrew zapowiedziom meteorologów (zagrożenie deszczem szacowali na ponad 70 procent) - świeciło wówczas słońce, a temperatura powietrza przekroczył 23 stopnie Celsjusza. W sobotę natomiast mniej więcej od godziny 10.15 co chwila nad The All England Lawn Tennis and Croquet Club przechodzą krótkotrwałe ulewy, ale dość intensywne. Kortowi co chwila przykrywają korty ochronnymi plandekami, a gdy na niebie się rozjaśnia odsłaniają, by znów zasłonić. Tę walkę z typowo londyńską aurą ze stoickim spokojem obserwują kibice siedzący pod parasolami, jedzący słynne truskawki z "niebiańskim śmietanowym kremem". Natomiast spiker, co kwadrans mniej więcej, informuje wszystkich na przemian o kolejnych szansach na rozpoczęcie gier albo kolejnej fali nadchodzącego deszczu. Przeskakując pilotem po kilku kanałach brytyjskiej stacji BBC trudno nie zauważyć, że dziennikarze i komentatorzy z radością informują o prawdziwie deszczowym dniu, a w radiu już kilka razy można było od rana usłyszeć stary szlagier Geri Halliwell ze Spice Girls - "It’s raining men, hallelujah"! Wiekowi brytyjscy dziennikarze pijący dla pobudzenia kawę za kawą z wyraźnym rozrzewnieniem wspominają "stare dzieje", gdy zmokniętą widownię przy Church Road zabawiał na żywo Cliff Richard. Znany angielski piosenkarz w połowie lat 90. na rozłożonej na jednym z kortów plandece z parasolem w ręku odśpiewał znany musicalowy standard Gene’a Kelly’ego z filmu "Deszczowa piosenka". Trudno się nie uśmiechnąć, albo nie przypomnieć absurdalnych skeczy z "Latającego Cyrku Monty'ego Pytona", widząc jak kilka kropli wody spadającej z nieba może sprawić tyle radości tak wielu osobom. Wszechobecny nastrój oczekiwania, bez nuty zniecierpliwienia czy grymasu na twarzy, udziela się praktycznie wszystkim, no może poza tenisistami nerwowo rozgrzewającymi się co chwila w szatniach przed startem pierwszych sobotnich meczów. Co robią dokładnie? W erze social mediów można łatwo sprawdzić zerkając na ich profile na Facebooku czy wpisy na Twitterze. Na pewno nie mogą się tylko raczyć tradycyjnymi londyńskimi drinkami, jak choćby mdłym Pimm’s-em rozcieńczonym lemoniadą, schłodzonym kostkami lodu i przystrojonym plasterkami świeżego ogórka, lub dla mniej odważnych ćwiartkami cytryny. To domena kibiców, którzy mają do wyboru jeszcze kawę i herbatę, ale te cieszą się mniejszym zainteresowaniem, skoro panuje typowo "barowa pogoda". Z Londynu Tomasz Dobiecki