Maciej Słomiński, Interia: Wierzący czy nie, każdy z nas niesie przez życie krzyż. Pani wybrała sobie sport osób z niepełnosprawnościami. Adriana Dadci-Smoliniec, mistrzyni Europy w judo w roku 2002, założycielka klubu "Ada Judo Fun": - W ogóle tak tego nie traktuję. W pracy z osobami z niepełnosprawnościami tyle samo daję od siebie ile biorę. To daje mi niesamowitą energię. To najlepsze co mogło trafić się osobie, która zdecydowała się być trenerem. Zwycięstwo, niekoniecznie z rywalem, ale samym sobą, daje moim zawodnikom moc nieporównywalną z osobami pełnosprawnymi. Mogą wtedy góry przenosić. Stają się pewni siebie, bardziej otwarci. To działa też na ich rodziny. Tu nie ma przegranych. Bardzo wcześnie spotkała się pani z pojęciem niepełnosprawności. - Gdy miałam osiem lat, mój tata miał wypadek i stracił rękę. Trudny czas, ale tylko przez chwilę, zaraz wrócił do życia i był z nami. Dla mnie słowo "niepełnosprawność" nie wiązało się z barierami, mojemu tacie nie trzeba było pomagać. Tak samo traktuję swoich zawodników, schorzenia i metki zostawiamy poza matą. Moja mama z kolei była pedagogiem specjalnym, pracowała w przedszkolu specjalnym numer 40 w Gdańsku. Historie z pracy przynosiła do domu, ale nie były to smutne opowieści. Kobietom się wieku nie wypomina, ale nie da się ukryć, że jak ja dorastała pani na trzepaku w słonecznych latach 80. Czemu judo? Czy chodziło o to, by bronić się przed starszym o rok bratem? - Całkowity przypadek, bez głębszej filozofii. Wujek z Francji przysłał nam stroje do karate. Na karate nie chciano nas przyjąć, byliśmy za mali. Stanęło na judo. Na początku XXI wieku była pani najlepszą polską judoczką. Czy jest dziś niedosyt, gdy patrzy pani wstecz, na karierę sportową? - Na mistrzostwach Europy, trzy miesiące przed najważniejszymi zawodami w moim życiu, igrzyskami olimpijskimi w Atenach w 2004 roku, doznałam kontuzji kolana. Przed nią wygrywałam wszystkie turnieje, byłam w gazie. Przed mistrzostwami Europy poczułam spadek mocy, pojawił się lęk, nie chciałam startować, czułam że coś się stanie. Kobieca intuicja? - Na pewno duży stres. Może coś trzeba było zmienić? Nie czułam zwykłej radości ze startu, to nie byłam ja. Wyszłam na matę, skończyło się kontuzją. Szybka rehabilitacja. Może zbyt szybka? Z przegranej walki na igrzyskach mam stop-klatkę, moja rywalka mną rzuca, ja stoję jakby obok, przyglądając się temu. Wiele o tym później myślałam - najlepiej jak zawodnik jedzie na igrzyska dwa razy. Raz, żeby poczuć unikalną atmosferę, a drugi żeby powalczyć o medal. Gdyby nie kontuzja, zdobyłaby pani olimpijski medal? - Nie chcę o tym myśleć w ten sposób. W zeszłym roku prowadziłam konferencję "Łączy nas sport", gdzie mówiliśmy o różnych rodzajach treningu. Mówiłam o moim sposobie, o pozytywnym nastawieniu zawodnika, tak aby sport przynosił radość. Ja gdzieś tę radość zgubiłam. Znam wielu sportowców, którzy dawno utracili radość, sport stał się ich pracą i przykrym obowiązkiem. - Tak nie powinno być. Wielkie znaczenie ma osoba, która jest obok. Trener albo psycholog. Gdybym prowadziła siebie sprzed 15 lat, widząc że jestem styrana, kazałabym robić coś innego, tyrać gdzie indziej. Wtedy tego nie widziałam, robiłam co trener kazał. Wcześniej działało. W 2001 roku zdobyłam brązowy medal mistrzostw Europy, rok później byłam już najlepsza na kontynencie. To mój największy sukces bez dwóch zdań. Czemu przed igrzyskami nikt mnie nie wysłał na pół roku do ojczyzny judo, Japonii? By odpoczęła głowa. Po igrzyskach zakończyła pani karierę? - Dziś mogę mówić o tym głośno. Po Atenach totalnie się załamałam. Ogromny kryzys, przeryczałam parę miesięcy. Nie wiem czy to była depresja? Nie było pomysłu co ze mną zrobić. Przyszedł nowy trener kadry, który oznajmił, że muszę na nowo udowodnić swą jakość i przydatność. Działało to na mnie słabo. Jak płachta na byka? - Z rozpędu pojechałam na mistrzostwa świata choć nie powinnam tego robić. Słyszałam, że przestałam trenować, bo chciałam mieć dzieci. Dementuję, tak nie było. Potem dowiedziałam się od trenera klubowego, że co ja właściwie potrafię oprócz judo. Usłyszałam to w momencie, gdy byłam totalnie rozsypana. To była dopiero płachta. Postanowiłam udowodnić, że sobie poradzę. I co się stało? - Z dziesięć lat nie mogłam na judo patrzeć. Zmotywował mnie mój syn. W 25 tygodniu ciąży urodziłam bliźniaki-wcześniaki i to była ta druga olimpiada, o której mówiłam. Tym razem moja prywatna. Walka nie o to, czy dzieci zjedzą, a o ich życie. Dzięki temu, że uprawiałam sport jakoś to udźwignęliśmy. Mój mąż też jest judoką, wtedy i teraz jest dla mnie ogromnym wsparciem. Mój syn, Maciek, który urodził się z porażeniem mózgowym, jest naturalnie waleczny. Zaczęłam myśleć o tym, by stworzyć mu miejsce do rozwoju sportowego. Pani działalność z osobami z niepełnosprawnościami jest dla i dzięki Maćkowi? - Na pewno syn stanowi dla mnie wielką inspirację. Gdy mnie urodził się syn, gdy zobaczyłem cud narodzin, całe życie przewartościowało się w jedną chwilę. Wtedy zrozumiałem, że kobiety są od nas silniejsze. Dwa wcześniaki urodzone w 25 tygodniu ciąży to musi być jak pobiec pięć maratonów pod rząd. - Dla naszego młodego małżeństwa to była ogromna próba. Nie zawsze było kolorowo. Najpierw pięć miesięcy bliźniaki były w szpitalu. Potem rehabilitacja. Ćwiczenia cztery razy dziennie, raz z jednym dzieckiem, potem z drugim. Do czwartego roku życia, nie ja byłam ważna, miałam inny, najważniejszy cel. Ratować dzieci. Widziałam to w jasnych barwach, wiedziałam że będzie dobrze. Syn ma porażenie mózgowe, a drugi bliźniak? - Amela jest słabo widząca, nie szukam już jej diagnozy na siłę. Widzę u niej cechy autystyczne, jest zamknięta w sobie. Ostatnio odkryła rysowanie i robi piękne dzieła. Przeżyłam trudności dzieci związane z akceptacją w szkole. Dzieci bywają okrutne. - Bardzo. Moja córka spotkała się z tym, zmieniłam jej szkołę. Nie wiem czy to jej "zasługa" czy brata, on był bardziej "inny" od niej. Córka nie lubi sportów kontaktowych, kiedyś mi powiedziała: czy ja musze być taka jak wy? Mam jeszcze młodszą od nich, 7-letnią córkę Różę, która jest wulkanem energii, poszła do szkoły sportowej, do klasy pływackiej. Zaczynam rozumieć dlaczego zaangażowała się pani w sport niepełnosprawnych, w tym osób z zespołem Downa. - W świecie gdzie liczy się szybki efekt, pieniądz, ładny wygląd sportowców, otoczenie nie czuje tego co robimy. Wciąż boksuję się z tym jak przekazać światu społeczną wartość jaką daje nasza praca. Mówi pani o pieniądzach. - Niestety, tak. Spotykam się z wieloma osobami, które potencjalnie mogą nam pomóc. Kiwają głowami i na koniec pada sakramentalne: fajnie, ale musisz pomyśleć, jak to ładnie sprzedać. Myślę dokładnie odwrotnie - to co pani robi jest ważniejsze, lepsze od klasycznej rywalizacji o złoto i pieniądze. - W świecie osób z niepełnosprawnością intelektualną jest miejsce na każdy rodzaj sportu. Dla dzieci i dorosłych. Na sport amatorski i walkę o medale. Każdemu aktywność fizyczna jest naturalnie potrzebna. Może jestem nawiedzona, może jest to zbyt misyjne, ale tak sobie wybrałam, by pokazać, że jest więcej korzyści niż kosztów. Robię to już pięć lat. Widzę jak zmieniają się ich rodziny, jak zmienia się świadomość i postrzeganie własnego dziecka. Sama jestem mamą dzieci z niepełnosprawnością i musiałam się nauczyć jak z tym żyć, jak to zaakceptować. Często rodzice wpadają do mnie w trakcie procesu akceptowania swych dzieci. Pojawia się sport dający medale, przyjaźnie, dzieci zaczynają wychodzić do ludzi, pojawia się duma. Zaczyna się inne życie, przy okazji sportu. Wcześniej często nie spotykali się ludźmi, każdy miał swoje powody.