W maju miały się w tej dyscyplinie rozstrzygnąć kwalifikacje do igrzysk w Tokio, ale ze względu na pandemię koronawirusa najważniejsze turnieje zostały przełożone. "Nasze kwalifikacje trwają dwa lata i są dość skomplikowane. Pierwszą odwołaną imprezą był na początku marca turniej Grand Prix w Maroku. Wtedy uznaliśmy, że jest to decyzja trochę na wyrost, ale później cały kalendarz legł w gruzach. Ostatni okres pokazuje, że nie należy czynić większych planów i nastawiać się na jakieś konkretne terminy, bo wszystko się zmienia. Trzeba być cierpliwym i robić swoje" - skomentowała Pogorzelec.Reprezentantka Polski szczególnie żałuje, że nie dane jej było na początku maja rywalizować w mistrzostwach Europy w Pradze, które przeniesione zostały na listopad."W stolicy Czech czulibyśmy się niemalże jak u siebie. Nie mam jeszcze medalu z tej imprezy, a wiem, że stać mnie na to. Dwa razy byłam bardzo blisko podium. W 2010 roku w Austrii i rok temu w Mińsku w walkach o trzecie miejsce prowadziłam, ale ostatecznie musiałam zadowolić się piątymi lokatami" - stwierdziła Pogorzelec.Judoczka gdańskiego klubu dwa razy wzięła udział w igrzyskach - w 2102 roku w Londynie uplasowała się na siódmej pozycji, a cztery lata później w Rio de Janeiro odpadła w pierwszej walce w 1/16 finału."Po tych występach czuję spory niedosyt. Nie powiem, że tylko byłam na igrzyskach, bo w stolicy Wielkiej Brytanii wypadłam nieźle, jednak moje ambicje są zdecydowanie większe. Nie ukrywam, że marzeniem jest medal i wierzę, że w Tokio uda mi się go wywalczyć" - zdradziła.Gdyby nie pandemia, to kadrowicze, poza startami w zawodach, szlifowaliby teraz formę na zgrupowaniach w Centralnych Ośrodkach Sportu."Uwielbiam położone niedaleko Gdańska Cetniewo, ale trener Mirosław Błachnio zabiera nas do Spały i Zakopanego. I tam daje solidny wycisk. Obecnie nie ma zorganizowanych treningów, zgrupowań oraz zawodów, ale to nie koniec świata. Sytuacja nie jest komfortowa, jednak wszyscy mają te same problemy. Poza tym można na własną rękę zadbać o fizyczną formę. Cały czas ćwiczę w domu, gdzie mam do dyspozycji rowerek stacjonarny, matę, ciężarki i kettle. Wychodzę z założenia, że dla chcącego nic trudnego. Trochę kreatywności wystarczy, aby przeprowadzić urozmaicony trening" - podkreśliła.Stałym punktem każdego obozu w stolicy Tatr jest "wizyta" na Nosalu. Zdarza się, że szkoleniowiec kadry nawet trzy razy podczas jednego pobytu zarządza wyprawę na ten liczący 1206 metrów i położony niedaleko Centralnego Ośrodka Sportu szczyt, z którego zimą korzystają też narciarze."Trener Błachnio żartuje, że jest to nasz przyjaciel, a przyjaciela trzeba często odwiedzać. Te wizyty do zbyt przyjemnych jednak nie należą, ale nie ulega wątpliwości, że mają znakomity wpływ na wydolność. Po takich zgrupowaniach kondycja jest naszą mocną stroną" - zapewniła.Zgodnie z turystycznymi drogowskazami wejście na Nosal w rekreacyjnej wersji powinno zająć 55 minut. Judocy pokonują jednak tę trasę zdecydowanie szybciej. Najlepszym zajmuje to 11, a zamykający stawkę zawodnicy potrzebują na dotarcie na szczyt 18 minut."O skali trudności tej wspinaczki może świadczyć fakt, że są fragmenty trasy, które musimy pokonać na czworakach. Po wbiegnięciu następuje luźny zbieg, podczas którego możemy trochę odpocząć i jeszcze raz zaliczamy wyprawę na wierzchołek. Na tym jednak nie kończy się fantazja trenera, któremu zdarza się zarządzać dodatkowe ćwiczenia. Często ludzie wchodzący po nas na górę mają okazję zobaczyć grupę 20 "pompujących" judoków" - dodała.Niespełna 30-letnia zawodniczka nie ukrywa, że w jej obecnych przygotowaniach brakuje sparingów i walk. A należy ćwiczyć w większej grupie, bo wtedy można rywalizować z zawodnikami o różnych parametrach i prezentujących odmienne style. Dzięki temu jest się lepiej przygotowanym na różne nieoczekiwane sytuacje w realnych pojedynkach."Często też sparujemy z mężczyznami. W moim zasięgu są chłopacy startujący w wadze do 66 kg, bo ci z kategorii 73 kg są dla mnie już za silni. Czucie jest bardzo ważne, ale mój klubowy trener Tomasz Lisicki twierdzi, że z judo jest jak z jazdą na rowerze. Tego tak łatwo się nie zapomina i w moim przypadku to się potwierdziło. Miałam kiedyś spore problemy z kolanami i dwa razy po tych kontuzjach wracałam do sportu po rocznych przerwach, w trakcie których nic nie robiłam. I w 2015 roku udało mi się pokonać znakomitą Amerykankę, dwukrotną mistrzynię olimpijską Kaylę Harrison" - przypomniała.Zawodniczka Wybrzeża wykorzystuje ten okres na umocnienie więzi rodzinnych. W "rekordowym" roku spędziła poza domem, na turniejach i zgrupowaniach, 275 dni."Mam dwie młodsze siostry, z którym ostatni raz widziałam się w grudniu na święta. Licząca 19 lat Pola to artystyczna dusza, natomiast młodsza od niej o 10 lat Lea już trenuje judo. Wiem, że taki czas może się nie powtórzyć, dlatego staramy się go maksymalnie wykorzystać i się sobą nacieszyć. Lea mieszka teraz ze mną. Razem odrabiamy lekcje - zarówno te szkolne, jak i sportowe" - powiedziała.Wielokrotna mistrzyni kraju rekomenduje rodzicom oddanie swoich pociech na zajęcia judo."Chyba żaden sport nie rozwija tak jak judo, a bawić się mogą nawet przedszkolaki. I to nie chodzi o walki, bo na to przyjdzie czas, tylko o ogólną sprawność. Jestem pełna podziwu dla Lei, która potrafi stać na rękach i głowie, wykonywać różne gwiazdy, przewroty i inne akrobacje" - wyliczyła.Z kolei Pogorzelec rozpoczęła treningi w wieku dopiero 10 lat. I to w dużej mierze przez przypadek."Tata liznął judo, ale jest przysięgłym fanem żużla i od najmłodszych lat zabierał mnie na mecze Wybrzeża. Zbierałam autografy i wtedy wpadł mi w oko jeden żużlowiec. Dziecięca miłość sprawiła, że też chciałam zostać zawodniczką tego klubu. Dziewczyny mogły jednak trenować tylko judo i tata zapisał mnie do sekcji. Tata do dzisiaj nie opuszcza żadnego spotkania, ale ja też lubię żużel i kiedy jestem w Gdańsku melduję się na stadionie" - podsumowała.Autor: Marcin Domański