Jeden z legendarnych niemieckich skoczków narciarskich po kilkunastu latach wspomina najpiękniejsze i najgorsze chwile w swojej zawodowej karierze sportowej. Przez wiele sezonów jego życie było całkowicie podporządkowane osiąganiu wybitnych wyników. Od samego początku umysł zaprogramowany został na bycie jak najbliżej szczytu tabeli. Dzisiaj Sven Hannawald opowiada o małym chłopcu, który siedząc na kanapie, zamarzył sobie o zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni, a potem musiał zaakceptować, że ani głowa, ani ciało nie mają już ochoty dłużej skakać na nartach. "W byłej NRD istniały różnego rodzaju normy dla dzieci na zawodach sportowych. Na przykład, jak daleko powinieneś skakać w wieku siedmiu lat. Wszystkie dane były rejestrowane i ustalano, jak radzi sobie talent. Zawsze spełniałem te standardy intuicyjnie i łatwo. Genetycznie nie miałem najlepszych warunków dla skoczka, ponieważ brakowało mi prędkości. Miałem jednak talent i bardzo wcześnie wyczucie do pewnych rzeczy. Byłem przed wszystkimi innymi i byłem w stanie zrekompensować moją słabość" - powiedział Sven Hannawald w wywiadzie z niemieckim serwisem Spox. Ambicja młodego sportowca i chęć pracy nad sobą, dawały mu solidne podwaliny pod usnute w głowie marzenia. Te, jak się później okazało, towarzyszyły mu aż do czasów, gdy jako senior wtargnął do grona światowej czołówki. "Kiedy przyjeżdżałem na nową skocznię, pytałem kogoś, jaki jest rekord skoczni. To nie była arogancja. To było moje wewnętrzne pragnienie. Chciałem skoczyć dalej od wszystkich i myślałem o tym, że rekord skoczni powinien być mój. Takie podejście opisuje mnie całkiem dobrze. Gdybym nie miał takiego nastawienia, nie byłbym w stanie osiągnąć takiego sukcesu w młodości" - dodał trzykrotny triumfator w klasyfikacji generalnej w lotach narciarskich. Kariera Hannawalda przeplatana była złymi i dobrymi momentami. Niemiec przechodził przez wiele stanów. Jednym z nich był okres, kiedy brak odpoczynku i ciągłą pracę uznawał za jedyne wyjście, jeśli jest się gotowym zwyciężać na najważniejszych zawodach. "Lato 2000 roku było naprawdę złe. Kierował mną mój pierwszy wielki sukces. Zabroniłem sobie robienia przerw. Pomyślałem, że inni cieszą się lenistwem, to mam szansę zrobić coś inaczej i nadrobić zaległości. Nie wygrywasz turnieju, robiąc sobie przerwę. To był mój sposób myślenia. Wiosna 2001 roku była dla mnie bardzo decydująca. Szło tak źle, że nie mogłem nic zrobić. Wcześniej zakończyłem zatem sezon i w końcu zadbałem o swoje ciało" - wspomina były skoczek.