Od czego tu zacząć? Może klasycznie, od kariery pochodzącego z Hachimantai zawodnika. Jeszcze przed dwudziestym rokiem życia uprawiał kombinację norweską, w której to był całkiem obiecujący. Spróbował się w Pucharze Świata, tam mu nie szło, w młodzieżowych mistrzostwach świata zdobył nawet złoto, lecz w ogólnym rozrachunku był zbyt nierówny. Skakał o wiele lepiej niż biegał. Wyłącznie na tylko jedną z dyscyplin przerzucił się już po dwudziestce. I tam przez sześć lat głównie stanowił tło dla innych. Należał do bardzo szerokiego grona średniaków w stawce. Jego największy dotychczasowy sukces to trzynaste miejsce w Trondheim z 2015 roku, dodatkowo w pierwszej dwudziestce mieścił się jeszcze pięć razy. Czyli kompletnie bez rewelacji. Do trzech razy sztuka Przełom nastąpił w wakacje. W klasyfikacji generalnej Letniej Grand Prix zajął trzecie miejsce, choć i tak głównie dzięki dwóm wygranym w słabo obsadzonych konkursach w Hakubie. Niemniej w Wiśle u Junshiro nie było już przypadku - na przestrzeni wszystkich trzech dni sprawował się bardzo dobrze. W żadnym z treningów nie wypadł poza pierwszą dziesiątkę. Był trzeci w piątkowych kwalifikacjach, gdyby zliczać indywidualne wyniki z konkursu drużynowego, to byłby też trzeci w sobotę. W niedzielę zadziałała więc zasada do trzech razy sztuka. Po pierwszej serii przegrywał jedynie z Richardem Freitagiem. I gdy w finałowej ósmy na półmetku Stoch zakasował wszystkich zdecydowanie najlepszą próbą dnia (129,5 metra i aż 137,6 pkt), której nie wytrzymał ani skaczący czwarty od końca Dawid Kubacki, ani przede wszystkim trzeci Stefan Kraft, to wydawało się, że dżentelmen z Kraju Kwitnącej Wiśni nie odeprze ataku Kamila. A jednak. W dosyć trudnych warunkach walnął 126,5 metra, co dało mu ostatecznie ponad dwa punkty przewagi nad reprezentantem gospodarzy. Po minucie konkurs kończył mający już pięć wygranych w PŚ Richard Freitag, lecz to paradoksalnie jego - zawodnika o ugruntowanej pozycji - zjadły nerwy, wylądował równo na punkcie K (120 m) i tak oto 19 listopada 2017 roku przeszedł do historii skoków narciarskich. Dwa dni lepsze od sześciu lat? Nie chodzi nawet o to, że nowy sezon triumfem rozpoczął gość, który w poprzednim był 54. skoczkiem globu. Tych zadziwiających statystyk jest więcej. Japończycy żółtym plastronem lidera cyklu cieszą się po raz pierwszy od dziewiętnastu lat i mistrza olimpijskiego z Nagano Kazuyoshiego Funakiego. Dodatkowo Kobayashi jednym występem niemal przyćmił całą swoją dotychczasową karierę. I to w sensie najbardziej wymiernym, liczbowym. Od debiutu w 2011 roku uciułał 186 pucharowych punktów, w niedzielę zgarnął równą setkę. Jeżeli wynik ten powtórzy za równy tydzień w Ruce, to w dwa dni osiągnie więcej niż przez sześć wcześniejszych lat. Kobayashi niczym Żyła i Ito. Matura 33-latka Pamiętajmy jednak przede wszystkim o wieku, w jakim ten właśnie skoczek się znajduje. 26-latek uprawiający tę dyscyplinę to zazwyczaj już człowiek z określonym CV. A tu proszę, Junshiro już sporo po ćwierćwieczu wygrywa swój debiutancki konkursu. Jeżeli pogrzebać w historii, to przez ostatnią dekadę tylko incydentalnie zdarzali się tak dojrzali zawodnicy, którzy słodki smak zwycięstwa w PŚ dopiero poznali. Po 26 lat mieli również, lecz byli wówczas od triumfatora z Wisły o kilka miesięcy młodsi, Daiki Ito w styczniu 2012 roku w Sapporo oraz Piotr Żyła w marcu 2013 w Oslo. Kilkanaście dni przed wkroczeniem w 28. rok życia na najwyższym stopniu podium w Harrachovie stanął Martin Koch, zaś Wolfang Loitzl niecałe dwa tygodnie przed 29. urodzinami w 2009 roku w Ga-Pa. Absolutnym rekordzistą jest jednak Jan Matura, ten 19 stycznia 2013 triumfował w Sapporo, a równe dziesięć dni później stał się 33-latkiem. Jestem szczęśliwy, bo jestem szczęśliwy Nawiązując do nazwiska czeskiego weterana, można zażartować, że podopieczny Tomoharu Yokokawy dosyć późno zdał swój narciarski egzamin dojrzałości. Ale zdał, trochę w przeciwieństwie do organizatorów konferencji po niedzielnym konkursie. W biurze prasowym chyba nikt nie był gotowy na to, że któryś z Japończyków zostanie bohaterem dnia, więc już po zawodach nie udało się znaleźć nikogo, kto mógłby prowadzić rozmowę zwycięzcy z przedstawicielami polskich i europejskich mediów. Pojawiło się więc sporo groteski. Najpierw padł pomysł, aby słabo znający język angielski zawodnik połączył się z tłumaczką drogą telefoniczną. To się niespecjalnie udało, więc gdy Junshiro został poproszony o komentarz, po dłuższym namyśle rzucił krótkie "Jestem szczęśliwy". Za moment zgłoszono się do niego ponownie, tym razem z prośbą o trochę konkretniejsze podsumowanie konkursu. Znów pojawiła się niezręczna cisza, po czym na sali wybuchła salwa śmiechu przeplatana brawami. Wyraźnie zaskoczony sukcesem i stremowany zainteresowaniem mediów Junshiro po raz kolejny łamaną angielszczyzną powtórzył proste, ale jakże wymowne "Jestem szczęśliwy". "Chłopie, wygrałeś!" Niemniej o inną reakcję trudno. Całe to szaleństwo zdecydowanie tego skromnego i prostego chłopaka przerosło. W wielkim zamieszaniu na ostatniej prostej konkursu pomógł mu się odnaleźć w tym wszystkim Stoch, już stary wyjadacz światowych skoczni. - Tuż po wyświetleniu wyników podszedłem do niego i zacząłem składać gratulacje z okazji wygranej. Ale on na początku nie wiedział co jest grane, był kompletnie oszołomiony. To ja mu mówię: "Chłopie, wygrałeś!", a on patrzy na mnie zdziwiony i dalej nie wie, co się dzieje - mistrz z Zębu opowiadał w rozmowie z reporterem TVP i sam był reakcją rywala żywo rozbawiony. - Ale w ogóle mu się nie dziwię. Na jego miejscu zachowałbym się tak samo - tłumaczył. Sezon pod znakiem orientu I choć kibice na obiekcie im. Adama Małysza zmuszeni byli przeżyć drugie, po sobotniej drużynówce, delikatne rozczarowanie brakiem zwycięstwa, to i tak dla tego sportu dobrze się stało, że wygrał właśnie ktoś z Azji. Przypomniało to bowiem, że Japonia to nie tylko Noriaki Kasai, a rywalizacja o Kryształową Kulę to nie tylko kilka europejskich krajów. Dodatkowo dodało sporo kolorytu pucharowej zabawie. W tym wypadku barw odległego orientu. Ale nie można się temu dziwić, w końcu w tym sezonie imprezą nadrzędną są rozgrywane w Pjongczangu igrzyska. A żeby trafić do Korei, Kobayashiemu wystarczy przeprawić się przez Morze Japońskie. Będzie wówczas niemal u siebie, toteż może poczuje się wówczas mniej obco. Zresztą jeżeli w kolejnych miesiącach podtrzyma formę z wiślańskiego weekendu, to w Korei blask fleszy i dziesiątki pytań, niezależnie w jakim języku, nie powinny już na nim robić wrażenia. Także tych o olimpijski medal. Z Wisły Michał Błażewicz