Artur Gac, Interia: Rozpocznijmy nietypowo. Bo tyle dobrego w ostatnich miesiącach i tygodniach dzieje się w polskim sporcie, że głowa mała. Niedawno Robert Lewandowski wygrał Ligę Mistrzów, po czym został Piłkarzem Roku UEFA. Następnie Jan Błachowicz zdobył pas mistrza UFC, kolejno Bartosz Zmarzlik obronił tytuł żużlowego mistrza świata, a teraz furorę w turnieju Rolanda Garrosa zrobiła 19-letnia Iga Świątek. Śledzi pan te sukcesy rodaków? Kamil Stoch, lider reprezentacji Polski: - Oczywiście, choć nie wszystkie mam okazję oglądać na żywo, bo też moje obowiązki sportowe i prywatne nie pozwalają, aby cały czas siedzieć przed telewizorem, czy nawet na bieżąco mieć przed sobą wyniki. Natomiast mam świadomość tego, że w ostatnim czasie wielu polskich sportowców osiągnęło życiowe sukcesy i uważam, że jest to powód do wielkiej dumy. Który z tych sukcesów ucieszył pana szczególnie, czy to z racji największej sympatii do danej dyscypliny, czy może największego podziwu? - Każdy sukces cieszy mnie tak samo, bo sam mam świadomość, ile każdy sportowiec musi wykonać pracy, aby móc świętować zwycięstwa. Natomiast chyba największą i bardzo miłą niespodziankę sprawiła nam wszystkim Iga Świątek. Bardzo jej kibicuję i mam nadzieję, że jej kariera teraz rozkwitnie. W normalnych warunkach w sezonie letnim również emocjonowalibyśmy się pana skokami i rywalizacją, ale czasy niestety nie są normalne. Jak odnajduje się pan w obecnej, wymuszonej rzeczywistości? - Owszem, w tej chwili mój kalendarz pracy wyglądałby troszkę inaczej, bo zamiast zgrupowań i weekendów spędzonych w domu, byłbym po prostu na zawodach. Z drugiej strony dla mnie osobiście nie dzieje się jakaś wielka katastrofa, ponieważ tych startów mam już trochę za sobą. W moim "plecaku" jest wiele doświadczeń, co pozwala mi patrzeć naprzód z pewną dozą spokoju. Natomiast ważne było dla mnie to, że pomimo ogólnej sytuacji, jaka jest na świecie, w dalszym ciągu mogę uprawiać swoją dyscyplinę. Mogę trenować na siłowni oraz, co jest najważniejsze, na samej skoczni. Odbyliśmy jeden start kontrolny, wprawdzie nie w pełnej obsadzie, ale na tę chwilę musi to wystarczyć. Poza tym staram się utrzymywać zdrowy dystans. Nie tylko społeczny, ale przede wszystkim mentalny. Oczywiście mam świadomość zagrożenia, jakie obecnie panuje, ale z drugiej strony uważam, że każdy z nas powinien zadbać o siebie i swoich najbliższych, jak tylko umie. A przy tym starać się żyć normalnie, robiąc to, co należy do jego obowiązków, oczywiście dostosowując się do wszelkich istniejących obostrzeń. Jest pan przerażony tym, co się dzieje i odczuwa pan swego rodzaju strach o siebie i bliskich, czy momentami bliżej panu do niemałego grona, nazwijmy to, koronasceptyków? - Uważam, że nie można zbagatelizować ogólnoświatowej sytuacji. Gdyby to się działo w jednym rejonie świata, to można by było snuć jakieś domysły, zadawać pytania, czy wyrażać wątpliwości. Jednak w sytuacji, gdy cały świat nagle się zatrzymuje i stara się iść w jednym kierunku, to nie można się od tego odwrócić i budować własną teorię. Natomiast ja przede wszystkim jestem sportowcem, dlatego też nie chcę zbytnio zagłębiać się w ten temat. Po prostu staram się robić to, co powinienem i co w danej chwili uważam za słuszne, w ramach obowiązujących warunków. Niewątpliwie bezpieczeństwo jest jak najbardziej kwestią słuszną i o nie powinniśmy wszyscy dbać. Wracając do sezonu letniego, dotąd startów było dosłownie jak na lekarstwo. Licznik pana występów zamknął się na dwóch konkursach Letniej Grand Prix w Wiśle plus poprzedzającym je prologu. - To prawda. Przed nami jeszcze mistrzostwa Polski, które są zaplanowane na 17 października. Mam nadzieję, że one dojdą do skutku, bo uważam, że każdy start jest ważny. Po to ciężko trenujemy, żeby mieć możliwość rywalizacji. Jeśli jednak okaże się, że te zawody z jakichś powodów nie będą mogły się odbyć, wtedy trzeba będzie zaakceptować ten stan. Ja staram się myśleć bardzo pozytywnie i mam nadzieję, że tę pracę, którą wykonałem przez całe lato, będę mógł spożytkować zimą. I wszystko potoczy się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Wierzę, że sezon zimowy rozpoczniemy zgodnie z planem i bez żadnych przeszkód odbędą się wszystkie zawody. Gwoli ścisłości, odbył się jeszcze Letni Puchar Kontynentalny w Wiśle, ale zapadła decyzja, że bez udziału naszej wielkiej trójki, czyli pana, Dawida Kubackiego i Piotra Żyły. Czy z uwagi na fakt, że okazji do skoków było jak na lekarstwo, tak z ręką na sercu miał pan ochotę wystartować? - Oczywiście, choć nie chciałbym wracać do tego, czy miałem wtedy ochotę. Jestem zawodowym sportowcem i moją powinnością jest startować tam, gdzie zawody się odbywają, chyba że w planach szkoleniowych i przygotowawczych mój udział nie jest zaplanowany. Nie da się ukryć, że bardzo chętnie startuję wszędzie tam, gdzie można. Uwielbiam rywalizację i każdą okazję, by móc się sprawdzić z innymi zawodnikami. Do tego bardzo lubię atmosferę, która towarzyszy zawodom. Jak pan ocenia, po miesiącach praktykowania, połączenie kadr A i B w jedną, najważniejszą grupę? Z pana punktu widzenia i pozycji lidera kadry jest to korzystne rozwiązanie? - Z punktu widzenia szkoleniowego nie mam pojęcia, jak to przełoży się na starty, ponieważ tym zajmują się trenerzy i pozostawiam to w ich gestii. Jeśli oni uważają, że tak jest lepiej, zwłaszcza dla młodzieży, to ja nie mam nic przeciwko. Natomiast z punktu widzenia tylko i wyłącznie mojego, czyli zawodnika, w najmniejszym stopniu mi to nie przeszkadza. Po prostu skupiam się na swojej pracy i na tym, co mam robić. A jeśli przy okazji młodzież może w jakikolwiek sposób skorzystać na możliwości treningu z nami, ze starszymi zawodnikami, to uważam to tylko za plus. I obserwuje pan, że ci zawodnicy, którzy dotąd pozostawali w odwodzie kadry A, teraz starają się pełnymi garściami czerpać z tego, że na co dzień przebywają w towarzystwie czołowych skoczków świata? - Mam nadzieję, że tak jest. Natomiast to już trzeba by było zapytać ich, ile na tym zyskują. Nie chciałbym wypowiadać się w ich imieniu. Od zakończenia sezonu 2019/20 minęło trochę czasu. Jak go pan, już z dystansu, ocenia? - Dzisiaj, z pozycji "siedzącej", oceniam go bardzo pozytywnie. Oczywiście nie było większych fajerwerków, ani ekstrawyników, chociaż trzy zwycięstwa w sezonie były jak najbardziej dobrym rezultatem. Zakończenie sezonu na 5. miejscu w Pucharze Świata również uważam za bardzo dobry wynik. Jednocześnie nie obyło się bez trudniejszych momentów, czyli etapów, gdzie musiałem bardzo mocno popracować nad pewnymi elementami, zwłaszcza w technice skoku. Przez to trudniej mi było nawiązać kontakt z samą czołówką, ale tak czasami bywa. Nie da się być w najlepszej dyspozycji przez cały czas, a trudniejsze momenty trzeba przetrwać po to, żeby później móc cieszyć się z lepszego okresu. Z kolei smutna prawda była taka, na co uwagę zwracał zarówno trener Michal Doleżal, jak również dyrektor Adam Małysz, że niestety słabo prezentowali się juniorzy, generalnie młodzież... Może cała nadzieja w panu trenerze Stochu? Wszak w drugim tygodniu września udał się pan do Predazzo z zawodnikami swojego klubu Eve-nement Zakopane. I tam zaliczył pan debiut w roli trenera. - Wszystko tak naprawdę rozstrzygało się już na miejscu, a dokładniej mówiąc w dniu treningu. To wtedy okazało się, że muszę wspomóc naszych dwóch trenerów, czyli Krzyśka Miętusa i Andrzeja Zaryckiego. Otóż pojechaliśmy tam dosyć liczną grupą, bo zabraliśmy 25 naszych podopiecznych. Dlatego musieliśmy rozdzielić się na cztery obiekty, czyli skocznię K-15, K-30, K-60 i K-90. O ile "piętnastkę" i "trzydziestkę" można było obsłużyć z jednej wieży trenerskiej, o tyle na każdą inną musiał być przydzielony osobny trener. Na szczęście trenerzy Krzysiek i Andrzej mieli do mnie na tyle zaufania oraz uwierzyli w moje trenerskie predyspozycje, że pozwolili mi zająć stanowisko na jednej ze skoczni. Jakie to było uczucie? - Niesamowite, bo miałem okazję popatrzeć na skoki narciarskie z perspektywy trenera. Samo udzielanie uwag i analiza skoków dały mi bardzo dużo dodatkowej wiedzy i doświadczenia. Dzięki temu teraz łatwiej jest mi komunikować się z trenerem, bo mniej więcej wiem, na jakiej to odbywa się zasadzie. Otóż przekonałem się, że trener nie czuje wszystkiego tego, co zawodnik, a z kolei zawodnik nie widzi tego wszystkiego, co trener. Przez to czasami szkoleniowiec chce, by skoczek coś wykonał, a on robi po swojemu, bo nie do końca wierzy w to, co nowe. Koniec końców chodzi więc o to, by nawiązać bezwzględną nić porozumienia i wzajemnego zaufania. Chcę zauważyć, że gdy zaczął pan opowiadać o tej trenerskiej przygodzie, to aż zmienił się panu głos. Słychać w nim niemałe rozentuzjazmowanie. Wobec tego chyba nawet nie ma co ukrywać, że w gnieździe trenerskim pojawiły się spore emocje i duża ekscytacja? - Wie pan, dla mnie to naprawdę było niesamowite doświadczenie. A także już pewna lekcja, bo nie ukrywam, że w przyszłości chciałbym wspomóc podopiecznych naszego klubu, jak i sam być trenerem w tym klubie, dokładając cegiełkę w procesie rozwoju polskich skoków narciarskich (uśmiech). Niewątpliwie traktuję to jako coś przyszłościowego, ale również coś bardzo wartościowego tu i teraz. Na który obiekt został pan oddelegowany? - Na pośredni, 60-metrowy. Czyli całkiem wymagający z punktu widzenia szkoleniowego. - I tak i nie, bo oczywiście najtrudniejsze są te najmniejsze skocznie, gdzie trzeba dzieci wdrażać i tak naprawdę mieć oczy dookoła głowy, zwracając uwagę na wszystko. Na skoczni 90-metrowej zawodnicy są już bardziej dojrzali i świadomi tego wszystkiego, co się dzieje. Do nich trzeba kierować bardzo precyzyjne uwagi, bo też na wszystko jest mniej czasu. Z kolei na obiekcie 60-metrowym skaczą już świadomi zawodnicy, ale jeszcze nie tak bardzo doświadczeni. W związku z tym była to dla mnie idealna skocznia na taki debiut. Patrząc na to, jak nasze skoki na najniższym poziomie niedomagają, perspektywa Kamila Stocha-trenera jest wielce budująca. - Oby, pożyjemy - zobaczymy. Przy czym na pewno nie będę stawiał się w roli zbawcy i kogoś, kto nagle zbuduje całą tę dyscyplinę. Myślę, że skoki narciarskie i tak mają się naprawdę bardzo dobrze. Uważam, że potrzeba jeszcze trochę czasu i cierpliwości, a będzie jeszcze lepiej. Sezon właściwy zimowego PŚ w skokach, z dwiema dużymi imprezami mistrzowskimi w kalendarzu, ma ruszyć w Wiśle 21 listopada. Już wyraził pan nadzieję, że wszystko ułoży się planowo. Jednak równolegle pewnie istnieją obawy, patrząc na dynamikę pandemii, że zimowe skakanie może zostać poważnie storpedowane. - Nie wiem, co odpowiedzieć... Szczerze? Tak naprawdę codziennie przemyka mi przez głowę ten temat, choć jakoś bardzo się nad nim nie zastanawiam, w stylu: "co będzie, jeśli...". Przy czym uważam, że też nie powinienem tracić zbyt dużo energii na takie myślenie. Jeżeli sezon wystartuje zgodnie z planem, czyli w Wiśle pod koniec listopada i wszystkie kolejne zawody dojdą do skutku, to ja postaram się ze wszystkich sił być na nie gotowy i dać z siebie wszystko. A jeżeli stanie się inaczej, to naturalnie trzeba będzie na bieżąco podejmować decyzje i godzić się z tym, co jest. A jak to jest z nagrodami za cykl Raw Air, w którym na finiszu minionego sezonu pan triumfował, czyli z okazałą paterą i gratyfikacją finansową? Istotnie wciąż nie otrzymał pan jednej i drugiej należności? Kilka dni temu wokół tej sprawy znów zrobiło się bardzo głośno. - Prawdę mówiąc nawet nie widziałem, że ten temat powrócił. A zatem, porządkując, nagrodę finansową oczywiście otrzymałem, a jeśli chodzi o nagrodę rzeczową, czyli duży "talerz", dostałem informację od przedstawiciela FIS-u, który miał kontakt z organizatorami Raw Air, że jak tylko będzie taka możliwość, to oczywiście otrzymam tę nagrodę. A że wtedy, początkiem kwietnia, sytuacja była szczególna, nie było to łatwe do zrobienia. Odpowiedziałem, że oczywiście poczekam. Póki co jeszcze nikt się nie odezwał, ale wierzę w to, że przy najbliższej możliwej okazji trofeum do mnie trafi. Chcę przy tym podkreślić, że nie chcę budować wokół tej sprawy żadnej kontrowersji, bo to nie jest koniec świata. A moje życie nie straci sensu, gdyby nawet miało się okazać, że z jakichś powodów ta patera do mnie nie trafi. W ostatnich miesiącach było aż nadto czasu na różnego rodzaju rozmyślania i refleksje. Czy 33-letni trzykrotny mistrz olimpijski myślał trochę nad swoją karierę? Na przykład gdzie chciałby postawić ostatni, najważniejszy stempel? - Na tę chwilę nie. Po prostu skupiam się na dniu dzisiejszym, staram się nie wybiegać myślami na 10 lat do przodu. Zdecydowanie bardziej skłaniam się ku stawianiu sobie celów w odniesieniu do tego, co jest bezpośrednio przede mną. Oczywiście nigdy nie wiemy, co wydarzy się jutro. Równie dobrze może się okazać, że wkrótce znów wszystko się zatrzyma i zostaniemy zamknięci w domach. Jednak, póki co, nadal jestem skoczkiem narciarskim, a jeżeli podejmę decyzję o zajęciu się czymś innym, to na pewno o tym poinformuję publicznie. Rozumiem, że gdyby nic nieplanowanego się nie wydarzyło, to te słowa o dziesięciu latach wcale nie były przypadkowe i dopiero za dekadę możemy wrócić do tematu ewentualnego końca kariery? - (śmiech) Ja wolałbym, żeby na razie pozwolono mi skupić się na treningach i startach, a nie wciąż pytano o rozbrat z czynnym sportem. Rozmawiał Artur Gac