Siatkówka to moje życie - tak brzmi chyba pana motto? Andrzej Niemczyk: To prawda, siatkówka wypełniła całe moje życie. W przyszłym roku będzie już 60 lat, gdy jestem związany z tą dyscypliną, a 50 - odkąd jestem trenerem. Mam pomysł na uczczenie tego wydarzenia, myślę o organizacji meczu Polska - Włochy w Łodzi, który jednocześnie odbyłby się w 10. rocznicę zdobycia przez moje dziewczyny drugiego złotego medalu mistrzostw Europy. Dlaczego wybrał pan siatkówkę? - Gdy byłem młody, trenowałem koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną i tenis stołowy. Przy czym najwięcej uwagi poświęcałem dwóm pierwszym. W pewnym momencie moi szkoleniowcy tych dyscyplin pokłócili się o mnie i musiałem wybierać. Zdecydowałem się na siatkówkę i już jako początkujący zawodnik wiedziałem, że będę trenerem. Ta praca bardzo szybko mnie pochłonęła.Jako selekcjoner kobiecej reprezentacji zadebiutował pan w wieku 30 lat. Związek nie bał się wówczas powierzyć odpowiedzialnej misji tak młodemu szkoleniowcowi? - Mniej więcej w tym samym czasie męską kadrę powierzono nieco starszemu ode mnie Hubertowi Wagnerowi, który był świetnym zawodnikiem, ale nie miał zupełnie doświadczenia trenerskiego. Ja z kolei prowadziłem już drużyny młodzieżowe i klubowe, bo uprawnienia instruktorskie zdobyłem w wieku 21 lat. Hubert zdobył złoto olimpijskie i mistrzostwo świata. Ja natomiast obiecałem, że przywiozę brązowy medal z mistrzostw Europy w 1977 roku. Nie udało się, przegrałem z Węgrami decydujący mecz, ale oszukali mnie sędziowie. Zajęliśmy czwarte miejsce, nie dotrzymałem obietnicy. Dlatego podziękowałem za współpracę i wyjechałem za granicę. Wrócił pan do Polski po 26 latach pracy w Niemczech i Turcji. Co było powodem? - Już po koniec pobytu w Turcji lekarze zdiagnozowali u mnie nowotwór i zalecili odpoczynek od pracy. Siedziałem tam jeszcze rok i wówczas córka namówiła mnie do powrotu. Gośka grała w Danterze Poznań i poprosiła, bym pomógł im zdobyć mistrzostwo Polski. Zostałem w klubie wiceprezesem ds. sportowych, niestety, udało się zdobyć tylko srebrny medal. Krótko potem konkretną propozycję złożył PZPS. Ponowne powierzenie panu żeńskiej kadry było niemałym zaskoczeniem... - Gdy byłem jeszcze w Poznaniu, zadzwonił do mnie Janusz Biesiada, ówczesny szef związku. Powiedział, że chciałby coś więcej ugrać z żeńską drużyną. Zaproponował mi stanowisko trenera. Spotkałem się z członkami Wydziału Szkolenia i okazało się, że z większością znam się bardzo dobrze, bo albo grałem z nimi, albo przeciwko nim. Powiedziałem krótko: "znacie mnie dobrze, jestem stworzony do wygrywania, a nie do porażek. Jeśli mnie chcecie, to bierzcie. Jak nie chcecie, to dajcie mi spokój". Po kilku miesiącach pana pracy Polki zdobyły mistrzostwo kontynentu. Dwa lata później powtórzyły sukces. Które złoto jest bliższe pana sercu? - Bez wątpienia to wcześniejsze, z Turcji, choćby dlatego, że pierwsze w historii. Ten sukces z 2003 roku miał jeszcze inny wymiar. Gra drużyny nie była do końca dopracowana, ja wiele czasu poświęcałem na technikę, na eliminowanie błędów, a niektóre dziewczyny po prostu uczyłem, np. jak dogrywać piłkę sytuacyjną z pola. Wygrywaliśmy mecze, ale taktyka kulała. Dwa lata później w Chorwacji w podobnym składzie "przejechaliśmy się" już po rywalach. Sięgnęliśmy po tytuł z kompletem zwycięstw. W tej sytuacji musi pana boleć, że niedawno reprezentacja nie zdołała się zakwalifikować do mistrzostw świata... - Łza się w oku kręciła i serce krwawiło, gdy oglądałem turniej w Łodzi. Na boisku było aż osiem dziewczyn, z którymi pracowałem, w tym cztery złote medalistki ME. Niestety, przy okazji kwalifikacji popełniono kilka błędów. Jednym z nich było złe ustawienie kolejności meczów - z Belgijkami powinniśmy byli zagrać na początku, a nie na końcu turnieju. Daliśmy im szansę przyzwyczajenia się do hali, której w ogóle nie znały, a także możliwość rozpracowania naszego zespołu, o którym wcześniej niewiele wiedziały. Źle zostało przepracowane krótkie zgrupowanie. Dziewczyny powinny każdego dnia grać sparingi, a potem je analizować i poprawiać błędy. Z drugiej strony bronię trenera Piotra Makowskiego, gdyż jeśli on sobie nie poradzi, to zostaje nam już tylko ktoś z zagranicy. Co panu sprawiło najwięcej radości w pracy, z czego jest pan dumny? - Tak naprawdę cieszę się, że żyję i że wciąż kocham siatkówkę. Byłem trzykrotnie żonaty i trzy razy się rozwiodłem. A z siatkówką ożeniłem się na całe życie. Co zatem sprawiło, że od rozstania z reprezentacją nie usiadł pan na ławce trenerskiej? Brakowało chęci czy propozycji? - Na pewno kolejna przygoda z kadrą nie wchodziła w rachubę. Bardzo chętnie podzieliłbym się swoją wiedzą, ale na pracę, gdzie trzeba czasami spędzać dobę w podróży, nie mam już zdrowia. Były propozycje z zagranicy i to bardzo dobre pod względem finansowym. Ale ja spędziłem 26 lat poza krajem i nie byłem tym już zainteresowany. Natomiast powiedziałem kiedyś, że nie będę pracował w polskiej lidze, dopóki klubami rządzić będą ludzie, którzy nie znają się na siatkówce, nie czują tego sportu i nie szanują trenerów. W przeciwieństwie do Turcji, gdzie wybiera się najlepszych szkoleniowców, ale wówczas on jest prawie Bogiem, decyduje niemal o wszystkim. Przez 10 lat prowadziłem reprezentację Niemiec i w tym czasie wyrzucili ze związku dwóch wiceprezesów, bo nie zgadzali się ze mną i moim sposobem pracy. U nas to raczej nie do pomyślenia. Można jednak powiedzieć, że na swój sposób jest pan doradcą, gdyż poprzez media i komentowanie meczów dzieli się pan swoimi spostrzeżeniami... - Często mi się wytyka, że tylko krytykuję, a ja po prostu mówię o tym, co złego dzieje się w siatkówce, pokazuję błędy. Telewizja daje mi szansę, bym mógł się podzielić opinią na temat pracy trenerów czy aktualnej sytuacji w tej dyscyplinie. Sprawia mi przyjemność, że mogę coś doradzić. Owszem, jeden czy drugi stwierdzi, że głupoty gadam, ale może ktoś inny skorzysta z tego, co mówię. W życiu sukcesy przeplatają się z porażkami. Czego pan najbardziej żałuje? - Było wiele takich rzeczy, sytuacji. Rozstanie z PZPS, które oficjalnie nastąpiło za porozumieniem stron, było moją porażką. Ja chciałem prowadzić reprezentację do igrzysk w Pekinie i wtedy dopiero zakończyć pracę. Stało się jednak inaczej. Próbował pan swoich sił w polityce, ale nie wyszło. Z wyborów na radnego Łodzi sam pan zrezygnował, a w walce o parlament zabrakło głosów. Czy to też traktuje pan w kategoriach porażki? - Namówiono mnie do startowania do Sejmu. Chciałem brać udział w pracach odpowiedniej komisji i w ogóle działać na rzecz sportu, dlatego początkowo zaangażowałem się w kampanię. Miałem swoje plakaty, zdjęcia z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. W pewnym momencie moi przyjaciele powiedzieli: "Andrzej, dziś kocha cię cała Polska. Nieważne, czy ktoś jest z PiS czy PO, kocha cię za siatkówkę. A jak wystartujesz z konkretnej listy (SLD - przyp. red), to niektórzy przestaną cię szanować". No i chyba wziąłem sobie to do serca, bo odpuściłem kampanię i niewiele zrobiłem, by zostać wybranym.