Tak jak naszym piłkarzom brakuje odrobiny strzałów z dystansu, tak środowisku brakuje dystansu w ocenie kadry. Po Macedonii Północnej jawiła się zgrają nieudaczników, którym tylko sprzyja szczęście. Po Izraelu jawią się niczym pierwsi finaliści Euro 2020, a ich rywale grupowi jako ogórki konserwowe i już nikt nie pamięta piłkarskiej maksymy ostatnich lat, że słabeusze w futbolu międzynarodowym wymarli niemal zupełnie. Zostało ich może dwóch w Europie. Czarował Piotr Zieliński, imponował Kamil Glik, Kamil Grosicki, niezmordowany Krzysztof Piątek i walczący Robert Lewandowski, który w końcówce I połowy z piłką przy nodze biegł szybciej niż rywale bez niej. Pokazaliśmy moc ławki rezerwowych (gol Damiana Kądziora i asysta Arkadiusza Milika). Najbardziej pokrzepiające jest to, że Jerzy Brzęczek ma chłodną głowę, stopy trzyma twardo na ziemi. - Już w trakcie kariery piłkarskiej przyzwyczaiłem się do krytyki. Ona mnie nie zmienia. Tak jak wtedy, niezależnie od tego co kto napisał, ja byłem takim samym piłkarzem, tak teraz, jestem tym samym trenerem, który prowadził zespół w Macedonii Północnej. Bardzo dumnym z prowadzenia tego zespołu. Cieszę się, że niemal rok temu obraliśmy słuszną drogę i ona daje pierwsze efekty, bo w piłce nie dzieje się nic z dnia na dzień, na pstryknięcie. Jeszcze długa droga przed nami, sporo jest do poprawy - uważa selekcjoner. "Lewy" miał nosa, że na początku zgrupowania od razu mobilizował zespół także na ten drugi mecz z Izraelem. - Nie dopuśćmy do tego, że ten drugi mecz znowu będzie słabszy. Znajdźmy w sobie koncentrację na obydwa spotkania. To drugie jest ostatnim meczem sezonu - mówił, odchodząc od reguły koncentrowania się tylko na najbliższym przeciwniku. W starciu z Izraelem "Biało-Czerwoni" pokazali charakter. Oto przyjeżdżał do nich rozpędzony rywal, z napastnikiem Eranem Zahavim, który chciał przyćmić "Pjonę" i "Lewego". Takie wyzwania naszych atletów potrafią zmobilizować niczym czerwony materiał byka. Zaangażowanie, walka, wybieganie, poświęcenie, blokowanie ciałem strzałów rywali, skuteczne zastawianie ciałem dostępu do piłki przed przeważającymi siłami przeciwnika (np. taki popis dał Klich) - to wszystko wywoływało podziw i uznanie. Po meczu nikt już się nie zastanawiał nad tym, kto jest do wymiany, tylko ewentualnie nad dalszym dopływem świeżej krwi. Z gry Izrael nie zasłużył na lanie 0-4. Był minimalnie częściej przy piłce (52 proc.), oddał tyle samo celnych strzałów. Brakowało mu jednak jakości w pojedynkach, techniki Zielińskiego i mocy, a także precyzji strzałów Piątka, Lewandowskiego, Grosickiego i Kądziora. Spotkanie miało cenny aspekt organizacyjno-kibicowski. Pokazało, że futbol potrafi łączyć ludzi. Podczas hymnu Izraela odezwało się kilka gwizdów, które zagłuszył aplauz kilkudziesięciu tysięcy fanów "Biało-Czerwonych". Dziennikarze z Izraela z podziwem obserwowali i nagrywali na swe komórki zabawę Polaków na PGE Narodowym. Wrócili z doświadczeniem wizyty w przyjaznym, normalnym kraju. Media społecznościowe podzieliły się w opiniach, czy Piątek dobrze zrobił, tonując radość po golu, rezygnując z symulowania strzelania z pistoletów. Jedni go za to chwalą, inni ganią, twierdząc, że to przesada. W spotkaniu z reprezentacją narodu, który doświadczył okropieństwa Holokaustu, była to radość w dobrym tonie. "Pjona" będzie miał jeszcze niemało meczów, w których wystąpi jak El Pistolero.