Gdyby szukać historii pod wyświechtany tytuł "Z piekła do nieba", to ta pasowałaby idealnie. Jest 2 września 2006 r. Leo Beenhakker debiutuje przed polską publicznością na ławce trenerskiej "Biało-Czerwonych". Ma tylu zwolenników, co przeciwników. Ci pierwsi widzą w nim powiew profesjonalizmu i nowoczesnego futbolu, drudzy - przereklamowanego trenera, który przyjechał wydrenować kasę Polskiego Związku Piłki Nożnej. Wieczorem, 2 września 2006 r., rację mieli ci drudzy. Polacy w starciu z Finami byli faworytem. Rywale co prawda straszyli świetnym Jarim Litmanenem, ale wówczas był on bardziej osamotniony w fińskiej kadrze niż dziś Robert Lewandowski w polskiej. Beenhakker tuzów futbolu w składzie też nie miał, ale Jerzy Dudek, Jacek Bąk, Jacek Krzynówek, czy Maciej Żurawski coś w światowej piłce znaczyli. 2 września 2006 r. na boisku nie znaczyli jednak nic. To była jedna z bardziej dołujących porażek Polaków w XXI w. Oczywiście, nie niosła za sobą takich emocji jak wpadki na Euro czy mundialach, ale akurat po tym meczu spodziewano się znacznie więcej. W końcu graliśmy u siebie, z uznanym trenerem na ławce i przeciwko rywalom niemal gwarantującym udany start w eliminacjach do Euro 2008. Wszystko rozsypało się w pół godziny i to niemal podręcznikowo. Najpierw błąd popełnił Dudek i kopnął piłką w rywala. Później czerwoną kartkę i rzut karny sprezentował wielki reprezentacyjny pechowiec - Arkadiusz Głowacki. Przy trzecim golu plamę dała już cała defensywa. - To nie jest wpadka. Ten mecz po prostu obnaża nasze wszystkie słabości. Jesteśmy słabi, strasznie słabi - podsumował spotkanie Grzegorz Mielcarski. - Miało być optymistycznie, a jest po prostu tragicznie - dodawał Dariusz Szpakowski.