Interia: Gdy zaczynał pan karierę w biznesie, ludzie nie mówili: "gdzie ten piłkarz się pcha"? Marek Koźmiński: - Nawet dziś to się zdarza. Stereotyp jest taki, że sportowiec niekoniecznie umie sobie radzić z pieniędzmi i niestety to smutna prawda. Statystyki pokazują, że sportowcy z wielkimi pieniędzmi potrafią kiepsko skończyć.Czemu tak się dzieje?- Są dwa ważne aspekty: szybkość zarobku i łatwość wydawania pieniędzy. Sportowcy aspirują do celebryckiego świata. Wypada mieć pewne ciuchy, samochód i wydawać pieniądze w określonych miejscach. Wpada się w taki cug: "O! Jest stówka, więc wydaję 80 i żyję dalej". Ostatnio czytałem, że 9 na 10 koszykarzy NBA 10 lat po skończeniu kariery zostaje bankrutami. Pieniądze przyciągają też tzw. ludzi z miasta.- Ale to raczej w poprzedniej epoce, na początku lat 90. Dziś większym problemem w sporcie jest hazard. To może nie skala masowa, ale duży problem i wielkie zagrożenie. Wielu sportowców z tego powodu uderzyło o dno. Jak temu zaradzić?- Ściganie czy zabranianie nic nie da, poza tym to są dorośli ludzie. Powinniśmy działać prewencyjnie, czyli ustalić, że w trakcie kariery zawodnik jest zmuszony odkładać na przyszłość np. w jakimś funduszu. Przydałoby się też ustanowić zawód "sportowiec".Pan bywał w kasynach? - Tak.I wciągnęło pana?- Nie, niespecjalnie mi się to podoba. Ale widziałem ten świat i problemem nie jest to, że ktoś chodzi do kasyna. Kłopot zaczyna się, gdy zaczyna pożyczać. Bo jeśli ktoś wsadzi do kieszeni 2 tys. zł i zamiast na kolację pójdzie do kasyna, wszystko przegra i wróci do domu, to problemu nie widzę. Gorzej jak przegra te 2 tys. zł i zapożyczy się na kolejnych 5 tys. Potem dochodzą odsetki i zaczyna się spirala. Można rozsądnie bywać w kasynie. Jak ktoś zarabia 30 tys. miesięcznie, to raz na czas może sobie pozwolić na przegranie tysiąca. Dramatu nie ma. Ale takich przypadków jest niezwykle mało. W większości jak ktoś chodzi do kasyna to po to, by do niego zaraz wrócić.To dlaczego pan się nie zajął funduszami, które pomagałyby sportowcom? Były piłkarz, obecnie biznesmen - pasuje jak ulał. - To muszą robić osoby, które mają stworzony do tego profesjonalny mechanizm, czyli np. instytucje bankowe. Poza tym to musi być bardzo bezpieczne, bo nie chodzi o to, by pomnożyć majątek o 20 proc. w skali roku, tylko np. o trzy. Zasada ma być prosta - klient ma nie tracić, inwestycja musi być całkowicie bezpieczna. I taki fundusz musi być "uszyty" dla sportowca, który będzie dużo zarabiał przez 10, góra 15 lat i wtedy musi odłożyć na tyle dużo, by móc podjąć taką emeryturę dużo wcześniej, a nie zostać inwalidą życiowym. To byłby taki para ZUS. Trzeba się mocno nad tym tematem zastanowić. Co pan rozumie przez "inwalidztwo życiowe"? - Sportowiec ciężko haruje i ma wiele wolnego czasu, choć dziś może się już uczyć np. przez internet. W taki sposób zdobędzie jakieś tam papierki, ale nie będzie miał czasu, by zostać wirtuozem w danej dziedzinie. I tak, gdy w wieku 35 lat kończy karierę musi się odnaleźć w życiu, ale nie potrafi. Nie ma już otoczki, która organizuje mu czas. Nie ma treningu czy meczu, tylko wstaje rano i musi iść do urzędu, a kiedyś robili to za niego inni. Zresztą jest takie powiedzenie w świecie sportu - "fantastyczni zorganizowany klub, bo robi za mnie wszystko, a ja nie muszę się o nic martwić". Tylko później trzeba zapisać dziecko do szkoły, podejść do lekarza, wyrobić sobie dokumenty i wówczas zaczynają się pytania: "A gdzie?", "A jak?". Jedni uczą się tego w wieku 20 lat, a znam sportowców, którzy nie znają takich rzeczy mając 35 lat. I która firma weźmie do siebie takiego byłego piłkarza na pracownika? W piłce pracuje się bardzo ciężko, bardzo krótko i zarabia się bardzo duże pieniądze. A później nadchodzi pustka.