Remigiusz Półtorak, Interia: Dwa mecze kadry, wreszcie wygrane, niewątpliwie zmieniły narrację wokół drużyny. Są w końcu punkty. Sztuką byłby teraz brak awansu na Euro, ale na co stać tę drużynę? Widzi pan to już? - Zanim powiemy o drużynie, trzeba zwrócić uwagę na coś innego. Jerzy Brzęczek, tak jak wcześniej Adam Nawałka czy Franciszek Smuda, stanie się trenerem dopiero wtedy, gdy drużyna awansuje na mistrzostwa Europy. Taka jest prawda. Na razie po czterech miesiącach monitoringu, miał półtorej jednostki treningowej, teraz znowu jest przerwa. Dzisiaj, mówiąc dosłownie, jest selekcjonerem, trenerem stanie się, jak awansuje. A awansujemy? Tak. Uważam, że polska drużyna zakwalifikuje się na Euro. Mimo kompletu punktów, gra nie budzi jednak zachwytów. Gdzie jest główny problem? W środku pola? - Problemów jest, myślę, wiele, ale nie chcę wymieniać nazwisk zawodników, którzy u mnie by nie grali. To inaczej. Rozumie pan te narzekania, że brakuje stylu, że drużynę Brzęczka stać na dużo więcej. - Część dziennikarzy jest w takim wieku, że powinna jeszcze grać w piłkę, a niekoniecznie brać pióro do ręki. Bo są na tyle młodzi. Dlatego czasem jestem bardzo zdumiony różnymi komentarzami. Brzęczek będzie rozliczany z wyniku, choć oczywiście ważne jest - czy drużyna robi postępy w stosunku do tego, co grała wcześniej. Pozwólmy mu jednak, żeby jeszcze trochę popracował. To jest też, a w zasadzie przede wszystkim, pytanie do zawodników o to, jak się przygotowują w klubach. Skoro jeden gra bez tempa, drugi zwalnia grę, trzeci nie zauważa partnera. Pytanie, które jest dzisiaj najbardziej aktualne, i pewnie długo jeszcze będzie. Jak wykorzystać potencjał Lewandowskiego, Piątka i Milika? - Pytanie aktualne, ale... nie do mnie, bo musiałbym wchodzić w kompetencje selekcjonera, który kiedyś był moim zawodnikiem, a nawet, gdyby nie był, nie powinienem z różnych względów na ten temat mówić. Odpowiedź jest trudna, bo do trzech znakomitych napastników trzeba mieć pomocników, którzy zapewnią kreowanie gry, a jednocześnie będą pełnić funkcje obronne. Reprezentacja, jak każda drużyna, to są naczynia połączone. W książce ("On, Strejlau") mówiłem o apozycyjności piłki nożnej, czyli o tym, że zawodnik będzie grał tam, gdzie będzie potrzebny. Do tego powoli zmierzamy. Co zrobi Jurek? Czy lekko wycofa Lewandowskiego? Nie wiem. A na grę iloma napastnikami nas dzisiaj stać? - Wystawić można wszystkich, ale nie o to chodzi. Pytanie, czy drużyna w takim momencie może wyróżniać się zgraniem, zespołowością, automatyzmami albo jeszcze płynnością gry. Oni tego nie mają, więc w ogóle nie ma dzisiaj tematu. I nie ma sensu tego drążyć. Poza tym, selekcjoner nie ma narzędzi, żeby to nawet sprawdzić. Przed meczem z Macedonią 7 czerwca i Izraelem cztery dni później będzie taki sam cykl przygotowań jak ostatnio. Dlatego powtarzam jeszcze raz, zawodnicy sami muszą przygotować się w swoich klubach. Pan też dał szansę dawno temu graczom, jak się później okazało, światowej klasy. Gdyby nie pan, pewnie nie byłoby takich karier jak Andrzeja Szarmacha czy Jana Tomaszewskiego. Aż takich. - Janek był bardzo zdolny, choć również trochę zaborczy. Poza tym, wielki indywidualista, co widać do dzisiaj. Natomiast Szarmach był moim największym odkryciem. Bez dwóch zdań. Mówiło się nieraz, że sprawdzałem też Latę, ale Grzesiek grał już u Kazia Górskiego w młodzieżówce. Ja tylko kontynuowałem jego powołania. A Andrzeja znalazłem na meczu, za który nie dałby pan nawet 5 groszy. Właśnie na tym polega selekcja. To było spotkanie Arka - Zawisza w II lidze. Beznadziejne, na fatalnym boisku, jeszcze padał deszcz. Ale dzięki tym warunkom widać było, że co dośrodkowanie, to Szarmach znakomicie wychodził do piłki. Świetnie grał głową. Byłem wtedy trenerem U 17 i mimo że przekonywano mnie, że to straszny łobuziak, wezwałem go do siebie, bo wiedziałem, że w meczu z Anglią, za dwa miesiące, należy mu się taka szansa. Wkrótce Szarmach dostał też specjalne zadanie w czasie wyjazdu na Haiti przed mundialem'74. Był niejako pańskim "asystentem". - Pojechaliśmy na dwa mecze, w kwietniu 1974. W pierwszym spotkaniu Szarmach, razem ze Żmudą siedli najpierw na trybunach, mieli uważnie obserwować i notować, co dzieje się na boisku, jak grają rywale. Przegraliśmy wprawdzie 1-2, ale Szarmach zdążył jeszcze wejść w końcówce i strzelić gola. W drugim meczu wystawiłem już pełny skład i szybko objęliśmy wysokie prowadzenie. Zresztą Szarmach strzelił dwa gole. Za pańskich czasów, jako selekcjonera na początku lat 90., potrafiliśmy wygrać z Urugwajem na wyjeździe albo zremisować z Brazylią czy Holandią? Które z osiągnięć w kadrze ceni pan najbardziej? - To była pierwsza porażka Urugwaju po jedenastu latach na słynnym stadionie Centenario. Z Brazylią osiągnęliśmy remis 2-2 po pasjonującym meczu. Z Holandią też było bardzo dobrze, choć jednak nie tak znakomicie jak w 1975 roku, kiedy rozbiliśmy ją na Stadionie Śląskim 4-1. Pamiętam, jak kończyliśmy rozruch dzień przed meczem, gdy Cruyff wbiegł na boisko, niektórzy dziennikarze chcieli umówić się z nim na wywiad, gdy do akcji wkroczył menedżer mówiąc, że trzeba za to zapłacić bodaj 50 funtów. Ten mecz w Rotterdamie w 1992 roku też mógł się dobrze skończyć. Prowadziliśmy 2-0, potem dwa gole strzelił nam van Vossen. Dobrze pamiętam? Bardzo dobrze. - Za mojej kadencji to był najlepszy mecz. Do słownika eksperckiego weszło choćby pańskie "podanie diagonalne". Między innymi. Jak pan w ogóle przyjmuje reakcje na takie charakterystyczne wyrażenia? - Normalnie. Natomiast czasami jest wzburzony, jak słyszę u ludzi, którzy sami grali w piłkę, nawet w kadrze, a dzisiaj mówią o jakichś strzałach na "krótki" słupek. Nie ma czegoś takiego! Słupki są jednakowe. Inaczej poprzeczki by nie było. Jest tylko słupek bliższy i dalszy, bo decyduje o tym miejsce położenia piłki. Cały czas trzeba to powtarzać. Rozmawiał Remigiusz Półtorak