Pierwsza faza turnieju za nami. Przeszliście przez nią jak burza. Jednak dopiero teraz czekają nas was rywale z najwyższej półki. Też traktowaliście pierwszą rundę jako rozgrzewkę?Marcin Możdżonek: - Turniej zaczyna się dopiero teraz - to prawda. Najbardziej obawiałem się meczu z Serbią, a - jak widać - było to bezpodstawne. Pozostali przeciwnicy nie byli najmocniejsi. Jesteśmy od nich lepsi, ale to trzeba było udowodnić na boisku, co też zrobiliśmy. Mecz z Kamerunem pokazał, że jak za siatką stoi słabszy rywal, jest wam trudniej się zmobilizować. Też pan to tak odbiera? - Musimy wszyscy wiedzieć, że nie startujemy w tym turnieju z pozycji najlepszej drużyny świata. Nigdy nie traktujemy żadnego meczu na zasadzie - musi się odbyć. Takie podejście w siatkówce skończyło się już kilka lat temu. Na lekceważeniu rywala można łatwo się przejechać. Dlatego na spotkanie z każdym kolejnym przeciwnikiem wychodzimy bardzo skoncentrowani, bo wiemy, że jeden błąd może kosztować bardzo dużo. A my nie chcemy go popełnić. Pan nie jest przyzwyczajony w kadrze do roli rezerwowego. Z tego względu to trudny turniej dla pana? - To nie do końca tak. Jestem bardzo szczęśliwy, że w ogóle znalazłem się w kadrze na MŚ. W tym roku nie było mi łatwo, bo miałem kontuzję barku. Zresztą do tej pory nie jest z nim do końca wszystko w porządku. Dlatego tym bardziej się cieszę, że tutaj jestem. To jest mój mały sukces. Poza tym akceptuję swoje miejsce w tej drużynie. Szanuję zdanie trenera i jego wybory. Zresztą każdy z nas w tym turnieju odegra jakąś ważną rolę. Od pojedynczego zawodnika będzie zależał końcowy wynik. Jedni spędzą więcej czasu na boisku, inni mniej, ale każde wejście, każda zmiana, każde dobre zagranie będzie nie do przecenienia. Siatkówka to bardzo zespołowy sport i w nim indywidualności nic nie zdziałają. Tu może wygrać tylko drużyna. W drugiej rundzie w Łodzi trafiacie m.in. na bardzo dobrze dysponowanych Irańczyków. Wielu uważa, że ta mało znana drużyna może sięgnąć w Polsce nawet po medal. Jakie jest pana zdanie? - Technicznie i fizycznie to już zespół na medal. Nie wiem, czy są gotowi jako drużyna, czy odpowiednio przygotowani mentalnie. W turnieju finałowym Ligi Światowej tego ciśnienia nie wytrzymali. Jeżeli wyciągnęli odpowiednie wnioski i odrobili lekcje, to w Polsce mogą być bardzo groźni. Trudno mówić, żeby polska drużyna w 2009 roku mentalnie była przygotowana na złoto mistrzostw Europy. Czasami zdarzają się przecież i takie niespodzianki. Prawda? - To prawda, ale byliśmy wówczas naprawdę bardzo dobrze dysponowani. Poświęciliśmy całą LŚ na przygotowania do mistrzostw Europy. Byliśmy gotowi, wiedzieliśmy, jak mamy grać i na co nas stać. Poza tym mieliśmy sprzyjającą drabinkę i wykorzystaliśmy to w stu procentach. A teraz wasze głowy są gotowe na podium mistrzostw świata? - Mam nadzieję, że tak. To będzie jednak bardzo trudne, bo kandydatów do medalu jest bardzo wielu, a tylko trzy drużyny odbiorą nagrodę. Co będzie zatem decydujące? - Istotne, kto wytrzyma najlepiej trudne momenty, a przy tak długim turnieju te na pewno się przydarzą. Impreza, jaką są mistrzostwa świata, jest bardzo specyficzna. Tutaj wszystko się rozegra w jednym, dwóch kluczowych spotkaniach. Być może te będą już dla nas w drugiej fazie turnieju w Łodzi. W tegorocznych MŚ nie ma fazy play off. To dobrze? - Nie ma to większego znaczenia, bo od dłuższego czasu wiedzieliśmy, jaka jest grupa, jakich mamy rywali, jaki jest system. Przygotowaliśmy się do tego. Bo i tak przyjdzie w końcu ten decydujący moment, w którym będzie trzeba wygrać jeden, dwa mecze i to o wszystkim zadecyduje. Jakim trenerem jest Stephane Antiga? To bardziej partner czy szkoleniowiec z twardą ręką? - To mój przełożony, a ja mam wykonywać jego polecenia. Tak jak w normalnej pracy. Bardzo szybko wyznaczone zostały granice. Oczywiście konstruktywna dyskusja jest wskazana, ale to on decyduje, a ja się podporządkowuję. Nie widzę jednak w tym niczego złego. Antiga mimo wszystko wydaje się być łagodnym człowiekiem i raczej tłumaczy niż krzyczy... - Jeśli mamy porównywać Stephane'a z innymi trenerami to prawda, że on najrzadziej podnosi głos. I to zdecydowanie. Rozmawiała: Marta Pietrewicz