W piątek w wiosce olimpijskiej w Rio de Janeiro wybuchł pożar w budynku zajmowanym przez australijskich sportowców. Jak się później okazało, spowodował go jeden z pracowników, który rzucił niedopałek na stertę śmieci w piwnicy. Ogień ugasiły trzy jednostki straży pożarnej. Nikomu nic się nie stało, ale incydent wyprowadził z równowagi australijską ekipę i to nie tylko dlatego, że podczas ewakuacji złodzieje ukradli im kilka laptopów i koszulek. Chodzi przede wszystkim o to, że system przeciwpożarowy był wtedy wyłączony. Wprawdzie około stu osób zostało ewakuowanych, ale nie wszyscy. Przykładowo strzelec sportowy Warren Potent spał wówczas we własnym pokoju i nie miał pojęcia o zagrożeniu. Mogło dojść do tragedii. "Oczywiście, to całkowicie niedopuszczalne. Po pierwsze - system przeciwpożarowy nie działał, a po drugie - nawet, jeśli zaszła konieczność wyłączenia go, to powinniśmy wcześniej zostać o tym powiadomieni" - denerwowała się szefowa australijskiej misji olimpijskiej Kitty Chiller. ESPN pisze, że dostęp do systemu miało kilka osób, teraz ma mieć tylko jedna. Chiller ostrzegła członków innych ekip przed zagrożeniem pożarowym sugerując, aby sprawdzili piwnice w swoich budynkach, bo zalega w nich mnóstwo śmieci, które mogą być przyczyną wybuchu ognia. Australijczycy już wcześniej narzekali na warunki panujące w wiosce. Skarżyli się przede wszystkim na zapchane toalety, niezabezpieczone przewody i przeciekające rury. Szefowa ich misji olimpijskiej ogłosiła nawet, że reprezentacja nie będzie mieszkać w wiosce tylko w hotelach. Później jednak Australijczycy dali się przekonać do powrotu.