Artur Gac: Kilkadziesiąt godzin temu po raz czwarty został pan mistrzem świata. Jakie towarzyszą temu emocje? - Początkowo nie odczuwałem jakichś emocji. Jednak to wszystko strasznie się wydłużyło, tak że dopiero o godz. 1 w nocy mieliśmy możliwość wyjechania ze stadionu. Zanim dotarliśmy do hotelu, to tuż obok, bo tutaj już nic nie było do jedzenia, udaliśmy się do menedżera obiektu, zamówiliśmy posiłki, tak że dopiero o godz. 2.40 miałem coś na talerzu. Później powrót do siebie, gdzie jeszcze rozemocjonowani staraliśmy się porozmawiać. Podobno o godz. 7 był pan na basenie. - Tak, czekaliśmy co zrobić z tym pięknym dniem (śmiech). Mieliśmy zamiar pójść na basen już o godz. 6, bo mniej więcej o tej porze wróciliśmy, ale pan z obsługi powiedział, że otwierają za godzinę. Wtedy grzecznie poszliśmy poczekać, posłuchaliśmy muzyki i pogadaliśmy. Każdy poopowiadał, co będzie robił na wakacjach, a gdy wróciliśmy na basen, Jola (trenerka zawodnika Jolanta Kumor - przyp. AG) już pływała. Dociera do pana, że jest mistrzem świata nieprzerwanie od 2013 roku? Jak wielka to sprawa? - Powoli tak, wszystko do mnie zaciera docierać. Jednak tak, jak mówiłem, wczoraj trochę źle się czułem, dlatego nie było we mnie jakiejś niesamowitej euforii. Ale także dlatego, że przede mną najważniejszy rok, najważniejszy sezon i teraz robimy wszystko, żeby wyszedł mi start na igrzyskach w Tokio. Tak, jak kiedyś zaraz po zawodach powiedział Tomek Majewski, że to już jest historia, to miał rację. Ja do tego tak samo podchodzę. W rozmowie z trenerką padło stwierdzenie, że warto by było dogonić tyczkarza Siergieja Bubkę, który w dorobku ma sześć tytułów mistrza świata. Czyli jeszcze przynajmniej na dwóch imprezach tej rangi pan wystartuje? - Mam zamiar wystartować więcej razy, spokojnie. Nie wiem, czy akurat uda się sześć razy z rzędu zdobywać złoto. Powiem tak: dopóki jestem mistrzem świata, to zawsze będę stawał na starcie i będę walczył o to, żeby bronić tytułu. Zgadza się pan z decyzją sędziów, którzy po proteście naszych działaczy, już w nocy po konkursie awansowali na trzecie miejsce Wojciecha Nowickiego. Tym samym drugi Polak, ex-aequo z Bencem Halaszem, został brązowym medalistą mistrzostw świata. - Dla mnie to jest dziwna sytuacja... Nie ukrywam, cieszę się, że mamy medal dla Polski, bo o to chodziło. Wprawdzie szkoda, że nie srebrny, ale chociaż ten brązowy. Z drugiej strony jednak byłoby decyzją krzywdzącą usunąć z podium Węgra, który stawiał wszystko na jedną kartę, bo chciał walczyć o złoty medal. Nie wiadomo, jakby było w przypadku, gdyby sędziowie nie zaliczyli mu pierwszej próby. Może by nie wszedł na podium, a może by rzucił 80 metrów? Z drugiej strony mamy Brytyjczyka Nicka Millera, który rzucił praktycznie 80 m i rzut został mu "spalony". Jeżeli ludzie od niego protestowali, to słabo, bo moim zdaniem tam nie było błędu i Brytyjczyk powinien mieć srebrny medal. A wtedy nie mielibyśmy dwóch brązowych. W każdym razie, jeśli takie sytuacje można prostować, to jak najbardziej róbmy to, bo medale zawsze są docenieniem naszej pracy. Można powiedzieć, patrząc na przebieg konkursu, że dla pana to było dość łatwo wywalczone złoto? - W ogóle nie było łatwo. Owszem, być może wszystko ustawiłem począwszy od eliminacji, po finał w pierwszych rzutach. Byłem pewny siebie i o to chodziło. Cieszę się, że uczyniłem to rzutami na ponad 80 m, bo to zawsze jest granica przyzwoitości. Moja granica. Samopoczucie nie pozwoliło rzucić mi dalej, bo liczyłem na wynik w okolicach najlepszego tegorocznego rezultatu (81,74 m autorstwa Wojciecha Nowickiego - przyp. AG). W tym roku już nie będzie okazji tego poprawić, ale coś ważnego wygrałem, więc podsumowując za mną udany sezon. Jak na sześć miesięcy treningu, to myślę, że każdy brałby to w ciemno. Rozmawiał i notował Artur Gac, Doha