24 czerwca Leo Messi zdmuchnie z tortu 34 świeczki. Od dawna czas ucieka mu szybciej, tymczasem jego kariera zwalnia. To już prawie sześć lat mija od chwili, gdy wzniósł uchaty puchar za triumf w Lidze Mistrzów po raz ostatni. W finale w Belinie Barcelona pokonała Juventus Turyn 3-1, a gwiazdor z Argentyny cieszył się swoim czwartym Pucharem Europy. Atak marzeń się rozpadł Wydawało się wtedy, że atak Barcelony Neymar-Luis Suarez-Messi zapisze kolejne złote karty w historii klubu. Nie udało się. Brazylijczyk prysnął z Camp Nou latem 2017 roku po tym jak Barca dwa razy odbiła się od ćwierćfinału Champions League przegrywając z Atletico Madryt i Juventusem. PSG zrobiło z niego najdroższego gracza w historii (222 mln euro), z astronomiczną pensją 90 mln za sezon. Suarez został odesłany z Camp Nou ostatniego lata, jakby to on był jednym z głównych winowajców klęski 2-8 z Bayernem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów poprzedniej edycji. Barcelona poszła w rozsypkę, Messi nie chciał czekać na przebudowę drużyny. Uznał, że nie ma już czasu, ale prezes Josep Maria Bartomeu zatrzymał go siłą. Po czym sam podał się do dymisji. Najlepszy piłkarz w historii klubu (654 gole) miał do wykonania na Camp Nou ostatnią misję. Pomóc młodym piłkarzom wchodzącym do zespołu. Wszystko wskazuje na to, że kolejny sezon Barcelona zakończy bez trofeum. Klęska z PSG 1-4 w 1/8 finału Ligi Mistrzów oddaje obraz drużyny w stadium rozpadu. Od czasu zawstydzającej klęski z Bawarczykami w sierpniu, Barcelona nie wykonała kroku do przodu. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! <a href="http://www.sport.interia.pl/?utm_source=testlinkow&utm_medium=testlinkow&utm_campaign=testlinkow" target="_blank">Sprawdź</a> Nie ma w niej piłkarza, który grałby na miarę możliwości. Finansowa zapaść klubu z pewnością nie pomaga. Prezes Bayernu Karl-Heinz Rummenigge opowiadał, że gdy przeczytał o długach Barcelony podczas śniadania, o mało się nie zakrztusił. Piłkarze z Camp Nou nie dostają wypłat w terminie, Messiemu klub jest winny 63 mln euro. Zamiast o grze Argentyńczyka w ostatnich miesiącach było głośno o jego bizantyjskim kontrakcie na 555 mln euro za cztery sezony. W całej Hiszpanii rozgorzała publiczna debata, czy Messi więcej zabiera, czy daje klubowi, który wyniósł go na szczyt. Romantyczne opowieści o przylocie do Barcelony 13-latka z Rosario cierpiącego na niedobór hormonu wzrostu i o pierwszej umowie z klubem z Camp Nou spisanej w kawiarni na serwetce, poszły w niepamięć. Pasmo ostatnich porażek w europejskich rozgrywkach sprawia, że w Barcelonie frustracja narasta lawinowo. - Mam dość bycia największym problemem tego klubu - powiedział Messi kilka miesięcy temu. Kto niszczy Barcelonę? "Pycha kroczy przed upadkiem" - być może zdanie z Księgi Przypowieści Salomona jest kluczem do rozwiązania zagadki kryzysu Barcelony. Rok temu jej szefowie ogłosili z dumą, że ich klub będzie pierwszym w historii sportu, którego roczny budżet przekroczy miliard euro. Niedługo później nastał czas pandemii i z Camp Nou zaczęły nadciągać informacje o kłopotach. Zamknięty stadion, muzeum, sklepy z gadżetami - straty idące w setki milionów. Tyle, że to wszystko spotkało także inne wielkie kluby. Żaden z nich nie wydał jednak 850 mln euro na transfery w ostatnich czterech sezonach. Nikt inny nie płacił piłkarzom aż tyle co Barcelona. A przecież to petrodolarowe kasy Manchesteru City, czy PSG uchodzą za worek bez dna skąd wyciąga się absurdalne kwoty bez namysłu. Szefowie Barcy szastali nie swoimi, ale klubowymi pieniędzmi na wielką skalę. Szukając następcy dla Neymara kupili Ousmane’a Dembele, Philippe’a Coutinho i Antoine’a Griezmanna. Wydali 350 mln euro. Wszyscy trzej po przeprowadzce na Camp Nou popadli w kryzys. A przecież w czasach świetności obowiązywał slogan "Real kupuje, Barca wychowuje" - wymyślony nota bene przez polskich fanów klubu z Katalonii. Messi, Xavi, Iniesta, Busquets, Pique, Puyol, Pedro, Valdes, Fabregas, Jordi Alba to absolwenci szkółki La Masia - jedynej na świecie, której wychowankowie zajęli całe podium w plebiscycie Złota Piłka w 2010 roku. Pique, Fabregas i Jordi Alba to gracze z odzysku w Barcelonie, bo jako juniorów skusiły ich Manchester United, Arsenal i Valencia. Zespoły Pepa Guardioli i Luisa Enrique, które podbijały Ligę Mistrzów trzy razy w latach 2009-2015 były dumne z wychowanków. W listopadzie 2012 roku Tito Vilanova zagrał w meczu Primera Division jedenastką absolwentów La Masia. I wygrał. Zaledwie sześć lat później Ernesto Valverde w meczu ligowym posłał na boisko drużynę, w której nie było ani jednego wychowanka. Dziś jedyny talent tej miary co poprzednicy z La Masii, napastnik Ansu Fati jest kontuzjowany. Niedługo Messi podejmie decyzję co dalej. Jego przyszłość jest rodzajem karty przetargowej dla kandydatów na prezesa klubu w marcowych wyborach. Joan Laporta daje do zrozumienia "głosujcie na mnie, to zatrzymam Messiego". Ma to sens propagandowy, ale czy sportowy? Miejsce 34-letniego gwiazdora jest raczej w drużynie gotowej, w klubie takim jak PSG, czy Manchester City, który udźwignie jego pensję, da szansę na nowe triumfy, zarobi na sprzedaży koszulek z jego nazwiskiem, ale nie będzie oczekiwał, by biegał za wszystkich. Kiedy zapytano prezesa Realu Florentino Pereza czy cieszy się, że największy prześladowca Królewskich (w klasykach Messi zdobył 26 goli) wkrótce opuści Camp Nou, powiedział, że ma mieszane uczucia. Odejdzie wielka legenda z obozu rywala, ale zwolni grubo ponad 100 mln euro rocznie, które będzie można wydać na zatrudnienie kilku innych graczy. Byle tylko Barcelona potrafiła znaleźć takich, którzy pokażą choć namiastkę talentu Argentyńczyka. Dariusz Wołowski