Gdyby marnowanie pieniędzy było sztuką, zarząd Atletico powinien uchodzić za grupę awangardowych artystów. Jesus Gil, Enrique Cerezo i spółka ewidentnie doszli do wniosku, że zakup Diego Forlana i Sergio Aguero rekompensuje stertę późniejszych niewypałów i całą dekadencką filozofię transferową. Inaczej nie mogliby spojrzeć swym fanom prosto w oczy, bez strachu, że z rąk kibiców postradają własne źrenice. Ponad sto milionów euro kosztowali gromadzeni przez lata Pernia, Mista, Seitarids, Costinha, Maniche, Thiago Motta, Luis Garcia, Cleber, Heitinga, Sinama Pongolle, Raul Garcia, Reyes i Simao. Z wielu pożytek był znikomy, nieadekwatny do ceny, inni szybko zmienili otoczenie za mniejsze pieniądze. Kosztowni Simao i Raul Garcia nigdy nie byli niezastąpieni, a Reyes odbudował formę po serii wypożyczeń. Za to bez żalu wypuszczano z Vicente Calderon dobrych piłkarzy, by później tęsknie wzdychać w ich kierunku. Odeszli m.in. Ibagaza, Manu del Moral, Gabi, Ze Castro, ostatnio Miguel de las Cuevas, rewelacja sezonu w Sportingu Gijon. W ciasnym zbiorze tych, którzy doczekali się udanego powrotu z wypożyczenia, niepodważalna jest tylko obecność Jurado, choć wielu dzieliło jego losy. Całe poprzednie wakacje rozpowiadano o nieuchronnych wzmocnieniach i koniecznej przebudowie drużyny, szczególnie defensywy. Skończyło się bałaganem, o entropii niepoliczalnej bez solidnego kalkulatora. Środek obrony "zasilił" Juanito, weteran Betisu, przerażająco wolny i wypalony jak fajerwerk po udanym sylwestrze. Oddano dwóch doświadczonych bramkarzy, by postawić na duet młodzieńców. Jednym z nich był Sergio Asenjo, "młody, zdolny bramkarz na lata". Szybko usiadł na ławce, bo późną jesienią Flores postawił na wychowanka, jeszcze młodszego Davida de Geę, dziś nazywanego "nowym Van der Sarem". W ostatnich chwilach sierpnia z Atletico odleciał John Heitinga, a na znalezienie następcy zabrakło czasu. Zatrzymywany siłą przez lata Maxi Rodriguez w styczniu rozwiązał kontrakt. Władze Atletico mogły odtrąbić sukces - zaoszczędziły przecież na półrocznej pensji. Poprzedni sezon, fatalnie rozpoczęty przez Abela Resino, legendarnego bramkarza, ale niezbyt doświadczonego trenera, zakończyłby się spektakularną klęską, gdyby nie... Quique Flores, sympatyczny trener-nekromanta, wyjątkowy specjalista od wskrzeszania upadłych klubów. Flores jest znany z poczucia humoru: Flores, były trener Getafe, Valencii i Benfiki, zastąpił wypędzonego Resino pod koniec października. Przybył z doświadczeniem i zmysłem taktycznym, czego dramatycznie brakowało jego poprzednikowi. Trupa Resino wprawdzie dotoczyła się do Ligi Mistrzów, ale podziękowania za ten sukces śmiało można złożyć na ręce władz Valencii i Villarreal, które same się znokautowały, oraz nogi Diego Forlana. Urugwajczyk, przeżywający po afrykańskim mundialu szczytowy okres kariery, najbardziej oszałamiał w sezonie 2008/09, gdy swoimi 32 bramkami - zwykle kopanymi zza pola karnego - wepchnął Atletico do Ligi Mistrzów, a sam przywdział Złotego Buta, nagrodę dla najlepszego strzelca Europy. Quique najwyżej sobie ceni porządek w formacji obrony, czyli coś spotykanego na Vicente Calderon najczęściej wśród drużyn gości. Kibice Valencii machali w 2006 r. Floresowi na pożegnanie napisami "Quique, nudzę się!". W Atletico już go uwielbiają, bo dla przywykłych do chaotycznej kopaniny, taktyczny porządek jest miłym zaskoczeniem. Fani "Colchoneros" zdołali nawet zapomnieć o Floresowej przeszłość - piłkarską karierę spędził w Realu Madryt. Po Resino Flores odziedziczył drużynę z morale zakopanym głębiej niż sięgają korzenie murawy Vicente Calderon. Na kilka dni przed rozpoczęciem nowej pracy z trybun madryckiego stadionu podziwiał tragikomedię - jego przyszły zespół, w ostatniej minucie, dał sobie wyrwać zwycięstwo z Mallorką, kończącą mecz w "dziewiątkę".