96 balonów szybujących w niebo nad Anfield Road - na ten widok fani Liverpoolu czekali 23 lata. Niespełna dwa tygodnie temu premier Wielkiej Brytanii David Cameron publicznie "odkłamał" historię legendarnej tragedii na Hillsborough, czyli największej traumy angielskiego futbolu. Musiało minąć niemal ćwierć wieku, upaść osiem gabinetów, by rodziny ofiar doczekały sprawiedliwości. Obecny rząd oficjalnie przyznał, że 96 fanów Liverpoolu, którzy zginęli podczas półfinałowego meczu Pucharu Anglii z Nottingham Forest, nie ponosi winy własnej śmierci. Nie ma dziś najmniejszych wątpliwości, iż ówczesne władze i policja spreparowały dowody, by obciążyć ofiary tragedii. Ich rodziny nigdy nie zaprzestały walki o prawdę, zmuszając 1,5 roku temu angielski rząd, by jeszcze raz zajął się tą sprawą. Mecz na Anfield między Liverpoolem i Manchesterem stał się okazją do uhonorowania ofiar, a także pojednania między najzacieklejszymi rywalami w angielskim futbolu. Balony wypuścili w niebo Steven Gerrard, który w tragedii na Hillsborough stracił jednego z kuzynów i Ryan Giggs. Czerwone róże klubowi z Anfield podarował Bobby Charlton, największa gwiazda United i angielskiej piłki. Potem fantastycznie dopingujący swoją drużynę kibice "The Reds" musieli jednak wrócić na ziemię. Walczący dzielnie gospodarze prowadzili z odwiecznym rywalem 1-0, ale mecz kończyli w dziesięciu przegrywając 1-2. Zwycięską bramkę dla United zdobył z karnego Robin van Persie. I stało się: Liverpool z dwoma punktami w pięciu meczach znalazł się w strefie spadkowej notując najgorszy start od sezonu 1911-1912! <a href="http://wyniki.interia.pl/rozgrywki-L-anglia-premier-league,cid,619,sort,I" target="_blank">Sprawdź wyniki, strzelców bramek, terminarz i tabelę Premier League</a> Wielu kibiców "The Reds" przyjęło z ulgą rozstanie z Rafaelem Benitezem w 2010 roku. Hiszpan dał drużynie cztery trofea, w tym triumf w Champions League, ale nie zwrócił jej mistrzostwa kraju. W 2009 roku Liverpool była od tego o krok, zdobył 86 pkt wygrywając oba mecze z Chelsea i Manchesterem United. Wystarczyło to jednak tylko do wicemistrzostwa, a potem kolejny słaby sezon sprawił, że obie strony (hiszpański trener i klub) uznały związek za wyczerpany. Dziś, tak Liverpool, jak i Benitez mogą wzdychać do tamtych czasów. Po epizodzie w Interze, Hiszpan wciąż jest bezrobotny. Roy Hodgson, a po nim legenda klubu Kenny Dalglish pchnęli drużynę w kierunku futbolu klasycznie wyspiarskiego. Nikogo nie zachwyciła jednak ani gra, ani wyniki. Brendan Rodgers dostał szansę przeobrażenia sławnego zespołu, dokonania z nim tego, co udało mu się ze skromniutką Swansea. Nowy trener pozbył się z klubu graczy, na których wydano w poprzednich latach dziesiątki milionów (Carroll, Adam), inni zostali rezerwowymi (Henderson i Downing). Liverpool próbuje grać kombinacyjnie, ładnie, cierpliwie, tyle, że osiąga słabe wyniki. Lokalny rywal, Everton stający się rewelacją Premier League, patrzy na niego ze szczytu. Czy szefom klubu z Anfield starczy cierpliwości do dokończenia eksperymentów Rodgersa? Nie da się żyć przeszłością, nawet tak świetlaną, jak ta Liverpoolu. Dariusz Wołowski <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=2386867" target="_blank">Porozmawiaj o artykule na blogu Dariusza Wołowskiego</a>