Rozegrał 47 spotkań w kadrze. Reprezentował barwy SMS-u Sosnowiec, Polonii Bytom, KH Sanok, Stoczniowca Gdańsk, a ostatnio TKH Toruń. INTERIA.PL: Pamiętam doskonale, jak podczas meczów w Sanoku pięć tysięcy gardeł wrzeszczało "Tomasz Wawrzkiewicz!". Ciężko będzie żyć bez takich chwil i dawki adrenaliny... Tomasz Wawrzkiewicz: Bardzo ciężko. Muszę znaleźć coś w zastępstwie, ale nie będzie to łatwe. Takie mecze jak w Sanoku, ale nie tylko, dawały niezapomniane przeżycia i na zawsze pozostaną w pamięci. Zrozumie to jedynie ten, kto robił to, co kocha przez dwadzieścia lat i nagle musiał z tego zrezygnować. Rozmawiałem z prezesem TKH Toruń, Ryszardem Szymańskim. Powiedział, że to rozsądna decyzja i doskonale pana rozumie. - To była trudna, ale jedyna rozsądna decyzja. Ryzyko było zbyt duże. Uświadomili mi to lekarze, zabieg, rehabilitacja i własne doświadczenia. Wiele razy z powodu młodzieńczych ambicji wracałem na lód za wcześnie, po niewyleczonych kontuzjach. Niby tak być nie powinno, ale często brakowało czasu na rehabilitację. Nie omijały Pana urazy. Do rezygnacji z gry zmusiła pana kontuzja barku, ale inne również się do tego przyczyniły. - Na pewno, ale najbardziej dokucza mi bark. Duże znaczenie miało dla mnie to, że wiedziałem, że kontuzja uniemożliwi mi grę na sto procent. Z tym nie mógłbym się pogodzić, bo jak coś robię, to z całych sił. Niedawno ożenił się Pan. Żona pomogła podjąć decyzję? - Pomogła, ale tylko w jeden sposób - wspiera mnie w trudnym dla mnie okresie. Pogodziłaby się z każdą moją decyzją, ale też zdaje sobie sprawę z tego, że w tej sytuacji to najlepsze wyjście. Prezes TKH Toruń powiedział mi, że może nadal będziecie współpracować, ale trochę inaczej. - Jeszcze nie wiem, jak będą wyglądały moje kontakty z hokejem, bo rezygnacja z gry to dla mnie wciąż świeża sprawa, ale jednego jestem pewien: nie chcę odcinać się od hokeja. Myślę, że będę kontynuował pracę z młodzieżą. Mam spore doświadczenie i wykształcenie trenerskie, więc sporo mogę przekazać tym, którzy dopiero zaczynają. W naszym hokeju trenerów bramkarzy można policzyć na palcach jednej ręki. No właśnie, nie sądzi pan, że gdyby w trakcie kariery mógł pan liczyć na <a class="textLink" href="https://top.pl/porady" title="porady" target="_blank">porady</a> fachowców, to tych kontuzji można byłoby uniknąć? - Nie wszystkich, ale części na pewno. Można było rozsądniej trenować, bardziej dbać o zdrowie. W tym właśnie rola trenerów i działaczy, bo pewnych spraw nie można przyspieszać. Wiadomo, że każdy mecz jest ważny, ale niewyleczone kontuzje wracają i ze zdwojoną siłą obracają się przeciw zawodnikowi. Nie myślał pan o leczeniu na Zachodzie? - Nie , bo jest u nas na naprawdę na europejskim poziomie. Specjaliści, z którymi miałem kontakt są cenieni także na Zachodzie. Ma pan jedno wydarzenie z kariery, które wspomina częściej niż pozostałe? - Pamiętam bardzo wiele różnych meczów, konkretnych sytuacji, ale jakieś szczególne jedno wydarzenie trudno mi wymienić. Tak się składało, że mimo wysokiej formy, grał pan w zespołach, które nie osiągały wielkich sukcesów. Nie żałuje pan, że nie poszedł do silniejszego klubu? - Z jednej strony żal, bo kolekcja medali ładnie wygląda, ale z drugiej strony nie, bo w każdym zespole, w którym grałem zdecydowana większość zawodników podchodziła do gry bardzo ambitnie. Mimo problemów organizacyjnych i średniego składu, osiągaliśmy całkiem dobre wyniki, jak choćby brązowy medal w Gdańsku, czy czwarte miejsce w Sanoku. Dzisiaj spokojnie mogę spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: to co robiłeś, robiłeś dobrze. Rozmawiał Mirosław Ząbkiewicz, INTERIA.PL