Maciej Słomiński, Interia: Jako osoba całe życie związana z piłką nożną, chciałem obalić pewien mit: czy jest tak, że w twojej ojczyźnie najbardziej uzdolnione ruchowo dzieci grają w hokeja, a dopiero w drugiej kolejności w piłkę nożną? Jan Steber, kapitan Lotosu PKH Gdańsk: - To mit. Oba sporty są równie popularne. Dużo dzieci w Czechach uprawia wiele sportów, w moim przypadku było podobnie. Zaczynałem od hokeja, ale w pewnym momencie zacząłem również trenować piłkę nożną, a potem jeszcze przez chwilę tenisa. Warto spróbować wszystkiego. Każdy sport to inne ruchy, inny system gry. A potem dziecko wybierze, w czym czuje się najlepiej. W 2004 roku zostałeś wybrany w drafcie do NHL. Czy jesteś jedynym zawodnikiem obecnie grającym w polskiej lidze, który stanął u progu hokejowego panteonu? - Na pewno nie. Marcin Kolusz został wybrany rok przede mną i jeszcze kilku innych. O czym tu mówić? To było 16 lat temu, prawie połowa mojego życia! Jednak nalegam. Ile zabrakło, byś zagrał w najlepszej hokejowej lidze świata? Dużo czy niewiele? - Zdecydowanie dużo. To niewiele znaczy, jeśli nie jesteś w pierwszej rundzie draftu, w pierwszej trzydziestce. Ja zostałem wybrany z numerem 251, w ósmej rundzie. Jest parę gwiazd hokeja, które były nisko w drafcie, ja do nich nie należę. Byłem na dwóch obozach treningowych na początku sezonu. To była niesamowita przygoda, w Toronto przez krótki okres trenowałem z Erikiem Lindrosem, Mariuszem Czerkawskim, Matsem Sundinem. Ostatecznie nie dostałem szansy. Pierwszy sezon spędziłem w juniorach, drugi to rozgrywki East Coast Hockey League, w farmie farmy, zapleczu zaplecza. Wróciłeś do ojczyzny, do Trzyńca. Dziś gra tam Aron Chmielewski, z którym spotkałeś się w Gdańsku u progu jego kariery. - W Trzyńcu spędziłem trzy sezony, po czym przeniosłem się do Gdańska, jeszcze do starego Stoczniowca. Aron wtedy zaczynał karierę jako młody chłopak. Teraz jest w Trzyńcu i robi polskiemu hokejowi dobrą reklamę. To najlepszy obecnie polski hokeista? - Nie podejmuję się oceny czy najlepszy. Aron był bardzo wytrwały i cierpliwy. Odsyłali go do niższej ligi, wytrzymał to i od dwóch lat stabilnie utrzymuje się w pierwszej drużynie. Gra bardzo dobrze, wychodzi na przewagi, strzela gole, utrzymuje mocny i pewnie krążek na kiju, to mądry chłopak. Na pewno drużyna, w której gra jest najlepszą spośród tych, w których występują polscy hokeiści. Polska kadra z Chmielewskim w składzie osiągnęła ostatnio niesamowity sukces, kwalifikując się do finałowego turnieju o udział w Igrzyskach olimpijskich. - Ogromna niespodzianka, mało kto wierzył. Z Holandią byliśmy faworytami, z Ukrainą spodziewano się równego meczu, a wygraliśmy całkiem wysoko. Wygrana z Kazachstanem była sensacją. Każdy oczekiwał batów, bo rywale mieli 18 zawodników z KHL. To był mecz KHL z PHL, Kontynentalnej Ligi Hokeja z Polską. Gdy się gra sercem i walczy o każdy metr lodu, to wszystko jest możliwe. Bardzo pomógł John Murray w polskiej bramce. Chłopaki w nagrodę zagrają z jeszcze lepszymi rywalami. Teraz chyba nie uda się zostawić w pokonanym polu Słowacji, Białorusi i Austrii? - Tak jak z tamtej grupy powinien awansować Kazachstan, to teraz powinna zrobić to Słowacja. Dodatkowo gra w domu, turniej odbywa się w sierpniu, gdy NHL jeszcze nie rozpoczyna swych rozgrywek. Wszystkie słowackie gwiazdy powinny być do dyspozycji. Mamy szanse jak San Marino z Czechami w piłkę nożną, czy większe? - Dla polskich hokeistów to będzie niesamowite przeżycie zagrać przeciw takim rywalom. Będą walczyć, nie mają nic do stracenia. Nawet jeśli przegrają, dla każdego będzie to spore doświadczenie i pamiątka do końca życia. Miałeś dwuletnią przerwę w grze w hokeja. Nie ukrywam, że twoja historia jest mi bliska - całe życie pracowałem w korporacji. Niedawno to rzuciłem by zająć się sportem. Ty zrobiłeś na odwrót. - Grając w Stoczniowcu, w play-offach w Nowym Targu złamałem obojczyk. Pojechałem do Czech, gdzie przeszedłem operację, która nie bardzo się udała, więc poddałem się drugiej. To bardzo utrudniło mi przygotowania do sezonu, których praktycznie nie miałem. Byłem wstępnie dogadany w Trzyńcu, by się z nimi przygotowywać. Po jakichś dwóch tygodniach poszedłem do trenera, powiedzieć, że rezygnuję. W czasie tej kontuzji jeden człowiek skontaktował się ze mną przez znajomego. Zacząłem chodzić na szkolenia. To była praca związana z finansami. Zupełnie obcy świat, ale przez trzymiesięczny okres próbny bardzo mi się spodobało. Siadłem w domu. Na kartce wypisałem wszystkie plusy i minusy i zdecydowałem się wejść w to "na maksa". Nie można było robić tego pół na pół, musiałem się zdecydować. Miałem 27 lat, zdecydowałem się totalnie zmienić swoje życie, dotychczas będąc głównie w szatni ze sportowcami. Przestałem chodzić na treningi. Codziennie rano ubierałem się w garnitur, rozmawiałem z ludźmi o finansach, udzielałem kredytów hipotecznych. Byłeś w tym dobry? - Było okej. Moje wyobrażenie o tej pracy było trochę inne. Po roku pracy w Czechach pojawiła się szansa na rozszerzenie działalności w Polsce. Przeniosłem się do Katowic na ponad rok. Czy przez te dwa lata jeździłeś chociaż na łyżwach?- Nie, właściwie w ogóle. Był taki okres, że nastawiałem budzik na g. 5 rano, o 5.30 byłem na siłowni, półtorej godziny treningu. O g. 8 byłem w biurze, tam jadłem śniadanie, do wieczora miałem z dziesięć spotkań. O g. 20 wychodziłem z biura, z poczuciem dobrze spędzonego czasu. Były fajne dni, ale to było zupełnie co innego niż hokej. Zaryzykowaliśmy, otwierając biuro w Cieszynie. Tam nie szło już tak dobrze. Może trzeba było otworzyć w Cieszynie, ale po czeskiej stronie? - Tam już było! Po dwóch latach niegrania w hokeja pomyślałem, że jak chcę wrócić do sportu, to teraz albo nigdy. Z końcem lipca drużyny wychodzą na lód, tak że to był ostatni dzwonek. Dwa miesiące wcześniej zacząłem robić suchą zaprawę. Przez te dwa lata zrozumiałem jak fajnie jest grać w hokeja, robić to co kocham. Może ja też wrócę pewnego dnia do korporacji i pracy za biurkiem? - Wszystko jest możliwe. Sportowcy czasem narzekają na ciężkie treningi, dalekie wyjazdy, jednak mają wszystko ułożone i podsunięte pod nos, zapłacony hotel i kolację. W innych branżach nawet na rogalika trzeba samemu zarobić. Trochę zatęskniłem za życiem sportowca. Byłem jeszcze w takim wieku, że mogłem wrócić. Na dwa miesiące wróciłem do Gdańska, przygotowywałem się z Adrianem Hoffmanem. Miałem nadzieję, że jakaś drużyna da mi szansę wyjścia na lód po dwóch latach niegrania. Wierzyłem w siebie na tyle, że jeśli już dołączę do jakiegoś zespołu, to się w nim utrzymam. Niegrzecznie jest komuś zaglądać do portfela, ale w polskim hokeju zarabia się chyba mniej niż w czeskiej branży finansowej? - W firmie finansowej nie miałem stałej pensji. Ile zrobiłem, tyle zarobiłem. Byłem na prowizji. Jednego miesiąca mogłem dostać dwa razy więcej niż w poprzednim. A potem, gdy był słaby okres, dostawałem na przykład tyle co tysiąc złotych. Zależy od tego, ile kredytów udało się udzielić, ile miałem spotkań, jak efektywnie pracowali moi ludzie. Dużo miałeś ludzi pod sobą? - Nie. Do dziewięciu osób. To sporo, trzy formacje ataku w hokeju albo cztery obrony. - To zupełnie coś innego, tego się nie da porównać. Charaktery ludzi są zupełnie inne. Wiedziałem, czego się spodziewać po hokeistach, a w finansach każdy był inny. Nie znałem ludzi z tej branży, trudno się było przestawić i dostosować. Chcesz powiedzieć czytelnikom, by podążali za głosem serca? By robić to, co się kocha? To twoja dewiza życiowa? - Nie jestem człowiekiem, który by cokolwiek komuś podpowiadał. To nie ja. Moja dewiza to raczej: co ma być, to będzie. Gdy zdecydowałem się wrócić do hokeja, gdy jechaliśmy z żoną do Gdańska właśnie to sobie powtarzałem. Nie ma co planować na trzy lata naprzód, w jakim miejscu będę. Raczej metoda małych kroków, na każdym z nich dawać z siebie 100procent, żeby potem nie mieć sobie nic do zarzucenia. Poszedłem do Tychów, potem do Jastrzębia. W obu klubach doszliśmy do finału. W Tychach srebro nie było sukcesem, inaczej w Jastrzębiu. Tam z kolei w finale przegraliśmy z Tychami. Taki paradoks. Pytasz o głos serca? W Jastrzębiu nam się urodził syn, wtedy mieszkaliśmy w Czechach, stamtąd dojeżdżałem do pracy. Chcieliśmy wrócić do Gdańska, moja żona stąd pochodzi. Po dwóch latach powiedziałem, że wracamy... To była twoja decyzja? - Nasza wspólna. Żona musiała wrócić do pracy, żebyśmy mogli związać koniec z końcem. Ustaliliśmy, że ja będę z małym rano w domu, żona jak wróci będzie z nim po południu. Jakoś to ułożymy, najważniejsze byśmy byli razem. Nie chciałem przegapić jak syn rośnie, nie chciałem podpisać kontraktu na południu Polski. Wówczas żona byłaby z synem w Gdańsku, ja bym go widział raz na 3-4 miesiące. Rodzina zasadniczo jest ważniejsza od pracy. Nawet od pracy sportowca. - Szczególnie, gdy dziecko jest małe. Gdy uczy się chodzić, mówić. Codziennie zasypiamy razem, to jest coś niesamowitego! Ale to jest tylko raz, to nie wróci za pięć czy sześć lat. Nie żałujesz decyzji o powrocie do hokeja? - W ogóle niczego w swoim życiu nie żałuję. Gdybym był trochę lepszy w hokeja, nigdy bym nie spotkał mojej żony, Moniki. Nie mielibyśmy takiego fajnego syna. Tak miało być. Nie ma co gdybać. Może byłoby gorzej? Cieszę się z tego, co mam. A mam super rodzinę, to jest dla mnie najważniejsze. Mogę grać w hokeja, który przynosi mi wiele radości, czasem smutku. Ale tak jest w życiu, w każdej pracy. Przed nami play-off. Po rundzie zasadniczej Lotos PKH zajął siódme miejsce i zagra z wyżej rozstawioną Unią Oświęcim. Nie jesteście faworytem. - Tychy, Jastrzębie czy Unia? Wszystko jedno. Z kimkolwiek byśmy grali, to rywal miałby większe szanse. Jedyny rywal, na którego nie chcieliśmy trafić to Podhale Nowy Targ, z którym na 15 możliwych do zdobycia punktów zdobyliśmy okrągłe zero. Z resztą bilans mamy wyrównany. Jestem bardzo pozytywnie nastawiony do meczów z Unią. Głęboko wierzę, że mamy szanse przejść do półfinału. Tak samo bym wierzył, gdybyśmy grali z Tychami, ale jednak one - swoim doświadczeniem - mogłyby nas pokonać. Wiadomo, że nas nie lubią, ciężko im się z nami gra, ale w zeszłym sezonie, jak tyszanie tego potrzebowali, zamknęli swoją bramkę na kłódkę i w dwóch meczach nie strzeliliśmy im gola. Wygrali mecze numer sześć i siedem. Dwa pierwsze mecze w Oświęcimiu, w piątek i w sobotę. - Cieszę się na nie, bo wiem, że będzie dobra atmosfera. Kibice Unii zawsze gorąco dopingują. Nie ma co porównywać na przykład z Jastrzębiem, gdzie zupełnie nie ma atmosfery. Jastrzębie gra agresywny hokej, jest mniejsza tafla, ale na hali panuje cisza niczym w bibliotece. Wasze siódme miejsce na dziewięć profesjonalnych drużyn w lidze, to nie brzmi dobrze. - Dziewięć wyrównanych drużyn, każdy mógł wygrać z każdym, przez co sezon był ciekawy. Nam uciekło kilka punktów, by walczyć o czwórkę i play-offy zacząć w domu. Siódme miejsce nie brzmi fajnie, ale jak popatrzy się na tabelę, to mieliśmy mniejsza stratę do trzeciego miejsca niż przewagę nad ósmym Toruniem. Cały sezon zasadniczy był udany, oprócz meczów z Podhalem. Ludzie będą pamiętali jednak to, jak zakończymy ten sezon. Z poprzednich rozgrywek pamięta się, jak męczyliśmy Tychy w siedmiu meczach. Mam nadzieję, że teraz też będzie co wspominać. Wspomniałeś o Toruniu. To wasz najbliższy wyjazd, cała reszta na dole mapy. - Do tego, żeby dojechać autostradą na Śląsk brakuje tylko odcinka od Piotrkowa Trybunalskiego do Częstochowy i będzie super. Nauczyliśmy się z tym żyć i to widać po wynikach. Wygraliśmy w Tychach, wysiadając wprost z autobusu. Zwyciężyliśmy w Jastrzębiu, po 10 godzinach drogi. Gdy jest mecz wieczorem wyjeżdżacie rano, a nie tak jak piłkarze dzień wcześniej? - Parę razy tak się zdarzyło. Dzień wcześniej pojechaliśmy na przykład do Nowego Targu, patrząc na nasze wyniki lepiej chyba pojechać w dzień meczu. Żeby nie kusić losu, do Oświęcimia wybieramy się w piątek rano i prosto z marszu wychodzimy wieczorem na lód. Jesteś Czechem z polskim paszportem, więc liczę na wyważoną odpowiedź: od tego sezonu liga hokejowa otwarła się na obcokrajowców, może ich grać dowolna liczba. Jak to oceniasz? - Myślę, że poziom nieco poszedł w górę. Mówi się, że to działa na niekorzyść młodych, polskich zawodników, którzy nie mają gdzie grać. Z drugiej strony, polskich zawodników nie jest aż tylu i nikt im miejsca nie zabiera. Gdyby pójść w drugą stronę i ograniczyć liczbę zawodników zagranicznych do trzech, to by była różnica. Wtedy nie byłoby wyjścia trzeba by na Polaków postawić, ale poziom poszedłby w dół, bo nie ma tylu lokalnych hokeistów. Może twój 5,5-letni syn dołączy do tego elitarnego grona? - Na razie bardziej próbuje grać, o zgrozo, w piłkę nożną! Będę go musiał trochę pomęczyć jak skończymy sezon. Lubi stać w bramce i być Fabiańskim lub Szczęsnym. Wyraźnie chce zostać bramkarzem. Może będzie chociaż Petrem Czechem? A’propos Czechów - macie w Lotosie kilku zawodników z tego kraju. Czy jako kapitan drużyny i zawodnik z najdłuższym stażem w Gdańsku robisz za ich przewodnika? - Jest Petr Polodna i Josef Vitek - oni są jak gdańszczanie, wszystko wiedzą. Jak przyjdzie ktoś nowy, jak w tym sezonie Ladislav Havlik, Roman Rac, Michal Pichnarczik, Vlastimil Bilczík i Tomasz Fuczik pomogę jak mogę, ale przewodnika im nie trzeba. To dorosłe chłopaki. Czeskie poczucie dystansu i humor są znane na całym świecie. Czy w szatni Lotosu słyszy się żarty, które rozumieją tylko Czesi? - Czasem, gdy rozmawiamy o jakiejś sytuacji na lodzie, to Polacy się śmieją, bo dla nich język czeski brzmi zabawnie. Muszę ich jednak zmartwić: dla nas Czechów wasz język też nie brzmi do końca poważnie (śmiech)! Rozmawiał w Gdańsku Maciej Słomiński