"Pasy" w wielkim stylu zapracowały na miano rewelacji sezonu. Najpierw sensacyjnie wyeliminowały w półfinale obrońców tytułu i głównych faworytów - Ciarko PBS Bank Sanok. Z kolei w pełnym dramaturgii finale pokonały JKH GKS Jastrzębie. O losach tytułu zadecydował dopiero siódmy, ostatni mecz. Klasą dla siebie był w nim lider Cracovii - Leszek Laszkiewicz, który strzelił trzy bramki. Przełom marca i kwietnia to niezwykle gorący okres dla Leszka. Po niesamowicie ciężkich play offach sięgnął po piąty mistrzowski tytuł z Cracovią i ósmy w karierze (wcześniej trzy zdobył z Unią Oświęcim). Po krótkim odpoczynku świątecznym pojechał już na zgrupowanie reprezentacji przed MŚ, a lada chwila może urodzić mu się druga córeczka. - Jest już po terminie, ale musimy uzbroić się w cierpliwość i jeszcze trochę poczekać. Właśnie jestem w drodze na zgrupowanie kadry. Trudno powiedzieć, czy uda mi się być przy porodzie, bo możemy w tym czasie jechać z reprezentacją na mecze kontrolne na Węgry. Ale cóż, takie jest życie hokeisty. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Podobnie było, gdy rodziła się moja pierwsza córka - Laura. Dostałem trzy dni wolnego i musiałem jechać na mistrzostwa świata, wtedy grupy A. Gratulacje za tytuł, za to jak poprowadziłeś drużynę do zwycięstwa w decydującym meczu. W ogóle za to, co zaprezentowaliście w całych play offach. Dramaturgia, poziom - chyba zgodzisz się, że takich play offów dawno już nie było? - Pod względem dramaturgii na pewno. Także dlatego, że wygraliśmy, choć nie byliśmy uważani za głównych faworytów. Również z tego powodu było to dla nas tak wspaniałe w tym roku. Radość przeogromna! Jeśli nie oczekujesz za dużo, a potem wygrywasz złoty medal, to jest szok i niedowierzanie. Wiara była - nie powiem. Każdy z nas chciał wygrać i robił wszystko, aby tak się stało. Zaangażowanie było niesamowite. Po meczach z Sanokiem mówiło się, że to był przedwczesny finał, a tymczasem Jastrzębie potwierdziło, że nie przez przypadek gra w finale. - Wiem, że nasz trener mówił o meczach z Sanokiem, że to przedwczesny finał, ale ja tak nie uważam. Jastrzębiu naprawdę niczego nie brakowało. To superdrużyna. Patrząc na cały sezon w ich wykonaniu, można powiedzieć, że był to jeden - obok Katowic - zespół, który grał na równym poziomie przez cały sezon. Należał im się finał i pokazali, że są świetną drużyną. A przecież zdobyli też Puchar Polski w bardzo dobrym stylu. Poza tym półfinał to półfinał, a w finale presja jest dużo większa. Z kimkolwiek by się nie grało, to zawsze jest już wielkie zmęczenie i inne nastawienie. Po sukcesie, jakim było pokonanie Sanoka, można było się zastanawiać, czy uda się wam zachować maksymalną koncentrację. Tymczasem w finale wygraliście trzy pierwsze mecze. W jaki sposób udało się wam tak zmobilizować? - Jak już się jest w finale, to więcej nie trzeba nikogo mobilizować. Każdy wie, że to są ostatnie mecze i nie można się oszczędzać. Zawsze powtarzaliśmy sobie, że trzeba dać z siebie wszystko. Po tym, gdy z trzy do zera, zrobił się remis w całej serii, niektórzy mówili, że byliśmy już zbyt pewni siebie, ale ja tak nie uważam. Zawsze, bez względu na to czy wygrywaliśmy, czy przegrywaliśmy, cały czas cierpliwie czekaliśmy na upragniony sukces, ostatni krok. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo go postawić, bo powtarzam: drużyna Jastrzębia naprawdę była bardzo silna. Przed decydującym meczem nie dzwonili do Ciebie znajomi z Jastrzębia? - Od kiedy zaczęliśmy wygrywać z Sanokiem, zaczęło się robić niezłe zamieszanie. W sumie można powiedzieć, że słusznie, bo przez dwa lata wygraliśmy z nimi tylko mecz czy dwa. Nie mogliśmy sobie z nimi poradzić, bo była to świetna drużyna, a tymczasem okazało się w najważniejszym momencie zaczynamy z nimi wygrywać. To wywołało szok! Telefony, SMS-y z pytaniami: jak to jest możliwe? Naprawdę zrobiło się wesoło. Po pierwszym meczu w Sanoku uwierzyliśmy w siebie. Wygraliśmy po niezwykle ciężkiej walce. Przyszło bardzo dużo ludzi, zresztą wszyscy wiedzą, że w Sanoku każdej drużynie gra się bardzo trudno. Po tym zwycięstwie uwierzyliśmy, że możemy z nimi walczyć i poszliśmy za ciosem. Jaki był kluczowy moment w finałach? - Finały w ostatnich latach stoją naprawdę na wysokim poziomie i cholernie trzeba się namęczyć, żeby wygrać. Trudno mi wskazać jeden przełomowy moment. Bardzo ciężkie chwile przeżywaliśmy po czwartym meczu. Długo żałowaliśmy, że przegraliśmy, choć po pierwszej tercji prowadziliśmy 3-1. Pozwoliliśmy im wygrać i uwierzyć, że jeszcze mogą z nami powalczyć. Jarek Kłys zdradził, że duże wrażenie zrobiła na nim rozmowa w szatni przed ostatnim meczem. Rzeczywiście było tak ostro? - Nie. Przed meczem trzeba się zmobilizować, wyciszyć. Przed każdym spotkaniem były rozmowy w szatni. Tu ukłony w stronę naszego kapitana (Daniela Laszkiewicza - przyp. red.). Świetnie potrafi zmobilizować drużynę. Bardzo bałeś się o Daniela po tym, jak ucierpiał po ataku Miroslava Zatki? - Ogromnie! Zaraz po meczu, najszybciej jak się dało, pojechałem do szpitala. Było już po prześwietleniu nerki oraz kręgosłupa i na szczęście mogliśmy się śmiać z bratem i lekarzem, że wszystko jest ok. Zresztą, lekarz miał niezły ubaw, jak oprócz połamanego brata, zobaczył mnie bez zębów i ze zszytą wargą. Spytał nas, czym się zajmujemy... Teraz można się z tego śmiać, ale uraz Daniela nie wyglądał ciekawie. Był strasznie poobijany i można powiedzieć, że nieprzytomny. Próbowałeś przekonać go, żeby nie grał w następnym meczu? - Oj, on jest taki, że nawet ze złamaną nogą wszedłby na lód. W szatni śmiejemy się, że to w ogóle nie jest człowiek. Można powiedzieć, że nawet lepiej się czuje, jak coś go boli... Niesamowity, niesamowity charakter. Kwestia tytułu rozstrzygnęła się dopiero w siódmym meczu, co najlepiej świadczy, że decydowały niuanse. Ale co według Ciebie przesądziło? - Przede wszystkim zaangażowanie. Te wszystkie rzuty pod strzały, Rafał Radziszewski w bramce... Nikt się nie oszczędzał. Patryk Noworyta dostał krążkiem w kask. Petr Dvorzak był tak poobijany, że cały siny. Każdy jakoś ucierpiał i zostawił kawałek zdrowia na lodzie. Wydaje mi się, że to było najważniejsze. Po prostu każdy dał więcej niż sto procent normy i to zdecydowało. Nie byliśmy faworytami, ale właśnie tym zaangażowaniem wygraliśmy złoto. Sezon zakończył się dla was cudownie, ale z drugiej strony - jeśli się nie mylę - to w Cracovii prawie wszystkim kończą się kontrakty? - Pod tym względem to kuriozum, co teraz dzieje się w naszym hokeju. Praktycznie z żadnego klubu nie słychać, aby podpisywano nowe kontrakty. Nie wiadomo, co z budżetami, z kolei mówi się o lidze zawodowej. Sytuacja jest niewesoła. Czekamy, aby związek jak najszybciej określił się, czy będzie liga zawodowa, a potem na kluby, aby przedstawiły, jak wygląda ich sytuacja finansowa. Zostaniesz w Cracovii? - Życie pokaże. Nie chciałbym zmieniać klubu, ale zobaczymy, jak to się ułoży. Już za kilkanaście dni początek mistrzostw świata w Doniecku. Faworytami nie jesteśmy. - Faworytem będzie Ukraina. Nie możemy sobie z nią poradzić, ale rywale mają do nas respekt. Wiedzą, że będziemy walczyć. Nastawiamy się na nich pozytywnie, tym bardziej że przeszliśmy w kadrze mnóstwo ciężkich treningów, będziemy starać się także wykorzystać dobrą atmosferę, która powstała w reprezentacji. Nie przekreślałbym też Holendrów, bo pokazali dobry hokej podczas kwalifikacji olimpijskich i pokonali m.in. Węgrów. Mogą być bardzo ciężkim przeciwnikiem i nie możemy ich lekceważyć. Rozmawiał Mirosław Ząbkiewicz