ComArch/Cracovia przegrywał 2:4 jeszcze na 27 sekund przed końcem, a jednak zdołał wyrównać i wygrać po karnych. Dwa najważniejsze trafienia - na 4:4 i rozstrzygający karny, były autorstwa młodszego z braci Laszkiewiczów. "Laszka" jeszcze na długo po tym, jak wyjechał autokar z tyskimi hokeistami nie mógł uwierzyć w to, co się stało. - Strzelić dwa gole w ostatnich 30 sekundach tak silnej drużynie, jaką są Tychy, to właściwie niemożliwe zadanie! A jednak się udało! - łapał się za głowę najlepszy strzelec Cracovii. Leszek nie zgadza się z tezą, że GKS jest w o tyle gorszej sytuacji, że jeszcze w ubiegły piątek toczył zaciekły bój zakończony serią rzutów karnych z Wojasem/Podhale. - To nie jest tak, jak słyszę, że tyszanie są "podjechani". Moim zdaniem lepiej grać finały z rytmu i ja osobiście tak wolę. Gdy się jest w rytmie meczowym, człowiek czuje się lepiej, bo organizm ma dotleniony - tłumaczy specyfikę zawodowego sportu Laszkiewicz. - Treningiem nie zastąpi się ogrania meczowego. Najlepiej to widać po zawodnikach, którzy mają kłopoty dojścia do formy po kontuzji. Skrzydłowy pierwszego ataku "Pasów" nie mógł się doczekać na finałowego rywala. - Czekaliśmy bardzo aż się ten drugi półfinał rozstrzygnie i obojętne nam było, kto awansuje - Tychy, czy Podhale. Ta seria trwała jednak o dwa mecze dłużej niż nasza, więc straciliśmy rytm i przez to nas troszkę zatykało w pierwszym finale - nie ukrywa. - Nic dziwnego, że gardło mnie boli po tym spotkaniu. Inne powietrze, szybciej się oddycha, organizm był niedotleniony. Obciążenie przebiega inaczej: na treningu jesteś w ruchu właściwie bez przerwy, a w meczu na lód wchodzisz raz na dwie minuty. Istnieje ryzyko zakwaszenia mięśni, a jeśli się to stanie, to ciężko nogi przywrócić do rytmu. "Pasy" na początku poniedziałkowego starcia miały przewagę, ale łamały sobie strzeleckie zęby o Arkadiusza Sobeckiego. Tyszanie wykorzystali natomiast pierwsze dwie okazje, które mieli i zrobiło się 0:2. - To stara nasza bolączka. Zawsze atakujemy, nadajemy tempo gry, stwarzamy mnóstwo sytuacji po to, żeby z bramkarzy przeciwnika robić ... Dominików Haszków. Nie chcę nic ujmować Sobeckiemu, bo to, co wyprawiał w bramce w pierwszym finale zasługuje na pochwałę. W rewanżu przeciwnik strzela jedną bramkę i nasza gra się kompletnie załamuje - opowiada najlepszy napastnik "Pasów". Cracovia największy kryzys przeżywała właśnie przy stanie 0:2. Jej hokeiści wyglądali na zagubionych, wydawało się, że nie są w stanie strzelić choćby jednej bramki GKS-owi. - Na szczęście mamy charakter taki, że walczymy do końca. Pokazaliśmy to nie po raz pierwszy i nie ostatni. Po prostu z nami zawsze trzeba się liczyć! Walka, którą wkładamy w mecz, procentuje w ostatnich minutach. Tak właśnie było w pierwszym finale - podkreśla Leszek Laszkiewicz.