INTERIA.PL: To musiało być dla każdego Hiszpana niezapomniane lato. Czuje się pan już wyleczony z kompleksów? Jose Mari Bakero (trener Polonii Warszawa): - Triumf reprezentacji na mundialu był dla naszej piłki jak powietrze. Przez te wszystkie lata porażek nie siedzieliśmy jednak z założonymi rękami, czekając na cud. 20-25 lat temu powstał system, dzięki któremu Hiszpania stała się w pełni profesjonalnym producentem sportowych gwiazd. Nie tylko piłkarzy, ale też koszykarzy, szczypiornistów, siatkarzy, tenisistów, kolarzy, rajdowców. Trudno dziś znaleźć dyscyplinę, w której byśmy się nie liczyli. - Piłka nożna jest jednak królową, więc ten upragniony tytuł mistrza świata wywołał u nas wręcz histeryczną radość. Wcześniej czy później to się jednak musiało stać. Dlaczego nie wcześniej? Zagrał pan w reprezentacji Hiszpanii 30 meczów, był na dwóch mundialach. We Włoszech, w 1990 roku przepadliście w 1/8 finału, cztery lata później, w USA, w ćwierćfinale. To była dla reprezentacji Hiszpanii bariera nie do przebycia. Aż do turnieju w RPA. Pomyślał pan: "Dlaczego nam się nie udało?" - Nie pomyślałem tak, bo to dla mnie oczywiste. Mam 47 lat i należę do ostatniego pokolenia piłkarzy hiszpańskich, które kształtowało się dzięki sercu do gry i ambicji. Uczyliśmy się grać na podwórku, a jeśli ktoś miał zapał i talent, trafiał do klubu. To, co osiągaliśmy zawdzięczaliśmy przede wszystkim rodzicom, trenerom i przypadkowi. - My rodziliśmy się piłkarzami, a Xavi, Iniesta, Villa, albo Sergio Ramos zostali dla piłki stworzeni. Są produktem nie tylko talentu i ambicji, ale też sprawdzonego systemu. To najlepsze egzemplarze z taśmy produkcyjnej hiszpańskich gwiazd. W ich osiągnięciach przypadku już nie ma. Nie zazdrości im pan trochę? - Znam tych chłopaków bardzo blisko. Najlepiej tych z Barcelony: Xaviego, Iniestę, Puyola, Pique... Ale z Villą i Silvą pracowałem w Valencii, gdy byłem asystentem Ronalda Koemana. Nie, nie zazdroszczę, cieszę się z nimi. Przecież jestem częścią tego wszystkiego. Grał pan przeciwko legendom polskiej piłki i wie, jak mocny był kiedyś nasz futbol. Ostatnio drużyna Franciszka Smudy przegrała z Hiszpanią 0-6. Proszę sobie wyobrazić, że my w Polsce też chcielibyśmy mieć system wychowujący gwiazdy sportu. Słuchamy rad Hiszpana... - Od razu pana zmartwię. To wymaga pomysłu, czasu, a najbardziej konsekwencji i cierpliwości. Trzeba nie tylko wymyślić i wdrożyć system, ale na jego owoce pracować ciężko jakieś 25 lat. Kto ma ten system stworzyć? Powszechna opinia w Polsce jest taka, że ludzie z PZPN się do tego absolutnie nie nadają. - Jestem w Polsce za krótko, by ocenić, jak działa polska federacja. Sportowy system jest jednak dziełem znacznie wykraczającym poza jej możliwości. To sprawa rządu, prezydenta, federacji, i samych obywateli, którzy muszą dojść do wniosku, że sport to w ich życiu dziedzina kluczowa. Musi dojść do ogólnonarodowej mody na sport, porozumienia wszystkich wierzących w to, że stwarza on szansę ich dzieciom. Bo jeśli nie zostaną zawodowymi sportowcami, poznają dzięki niemu wartości niezbędne do odniesienia sukcesu w każdej innej dziedzinie. Miał pan szczęśliwy lipiec, a w sierpniu obejrzał pan pogrom polskich klubów w europejskich pucharach. Pomyślał pan, że pracuje w piłkarskim trzecim świecie? - Byłem w szoku. Przecież Lecha, Wisłę, Jagiellonię i Ruch znam z boiska. Z zespołem z Poznania moja Polonia przegrała wiosną u siebie gładko 0-3. Tymczasem w walce o Ligę Mistrzów nie mogłem poznać Lecha, przecierałem oczy, patrząc na grę Wisły z zespołem z Azerbejdżanu. W tych drużynach gra wielu dobrych piłkarzy, tymczasem wyglądało to tak, jakby byli bez formy lub motywacji. - Diagnozy jednak nie postawię. Za mało poznałem jeszcze polską piłkę. Poza tym, gdybym się mądrzył, nie znając tych drużyn od środka, byłby to brak szacunku dla ludzi, którzy tam pracują. Bardzo pan poprawny politycznie. - Mam oczywiście swoje refleksje na temat całego polskiego futbolu, ale moja praca nie polega na wtykaniu nosa w cudze sprawy, ale na budowie silnej Polonii. Za to mi płacą, z tego mnie rozliczają. Jest pan w Polonii już siedem miesięcy. Wiosną była rozpaczliwa walka o utrzymanie, a co teraz? Czy Polonia walczy o mistrzostwo Polski? - Takiej deklaracji pan ode mnie nie usłyszy. Powtarzam swoim piłkarzom, że dla nas nie ma dłuższej perspektywy niż jutro. Chcę zbudować w Warszawie drużynę grającą inteligentnie i ambitnie. Lepszą każdego dnia, po kolejnym treningu czy meczu. Zobaczymy na koniec, co to da. Szkoda tracić energię na przewidywanie przyszłości. Mały klub musi być bardzo silny, by rywalizować z wielkimi. A wielcy w polskiej lidze to Lech, Wisła i Legia. Ta Legia, którą ostatnio spraliście w derbach 3-0, a gdyby było nawet 5-0, to też gracze Macieja Skorży nie mogliby narzekać na niesprawiedliwy los... - Z doświadczenia wiem, że najwięcej niespodzianek zdarza się do szóstej kolejki. Potem wszystko wraca do normy i o tytuł walczą wielcy. Nie mówię, że my się do tej batalii nie włączymy. Spróbujemy. Nie czas jednak na fanfary po zaledwie dwóch zwycięstwach. - Czujemy się silni i zjednoczeni. Zwycięstwa łączą, ale jeszcze bardziej jednoczy cierpienie. My wiosną cierpieliśmy strasznie, zachowując ligowy byt dopiero w przedostatniej kolejce. - Po letnich transferach mam lepszych piłkarzy, budujemy lepszą drużynę. Nasz prezes ma wielkie ambicje, ale ja muszę zachować spokój konieczny do pracy. W czasie budowy są wzloty, są spadki. Musimy umieć reagować na jedne i drugie. Legia to zdaje się ulubiony rywal Jose Bakero? Trzy mecze - siedem punktów. - Do jakiegoś stopnia to przypadek, ale dający do myślenia. Derby wywołują w piłkarzach Polonii nadzwyczajną motywację. Ja chciałbym ich nauczyć, żeby z taką samą ambicją stawali przeciwko ostatniemu zespołowi w tabeli. Zespół silny mentalnie to taki, który unika głupich wpadek. Rozmawiał: Dariusz Wołowski Już jutro druga część wywiadu z Jose Bakero, a w niej m.in.: - Czy Sobiech wart jest milion euro? - "Nie ma polskich standardów. Są standardy zawodowej piłki." - Kiedy Ebiego Smolarka zobaczymy w podstawowym składzie Polonii?