To był 50. mecz selekcjonera Antoniego Piechniczka za sterem polskiej reprezentacji. To jedyny trener, który wprowadził "Biało-Czerwonych" do finałów mistrzostwa świata dwukrotnie. Wówczas, jesienią 1985 roku, po zwycięskim, bezbramkowym remisie z Belgią, Polacy mieli już zapewniony udział w meksykańskim mundialu. Na spotkaniu z "Czerwonymi Diabłami" chorzowski "Kocioł Czarownic" zapełnił się 70 tysiącami kibiców. Wizyta ówczesnych, włoskich mistrzów świata ściągnęła jedynie 20 tysięcy widzów. Winna była przedwczesna zimowa aura. Miało to i swoje dobre strony. Red. Stefan Grzegorczyk w tygodniku "Piłka Nożna" pisał, że "jeszcze nigdy w takim spokoju nie jechał na Stadion Śląski, bez tłoku, wrzasku, popychania, deptania po piętach". Widząc, jak słabo "idą" bilety, myślano o przeniesieniu spotkania do Poznania lub Łodzi. Frekwencji na Śląskim nie podniosło nawet wydłużenie czasu na przyznanie biletów okazicielom legitymacji Zasłużonego Działacza Kultury Fizycznej i Zasłużonego Mistrza Sportu. Plan przewidywał rozpoczęcie meczu Polska - Włochy o godz. 17.00, a wcześniej o 15.30 - przedmeczu w wykonaniu pań. Miały zmierzyć się Czarne Sosnowiec z czechosłowackim Lokomotivem Ołomuniec. Od godz. 16.30 dla widzów miał koncertować Józef Skrzek. Oba te ciekawe wydarzenia zostały odwołane po to, by nie niszczyć murawy. I to mimo tego, że opiekujący się boiskiem na Stadionie Śląskim inżynier Hempel zaręczył, że futbolistki, nawet gdyby były bardzo złośliwe, murawy zniszczyć by nie zdołały. Nie znalazł się żaden odważny, który by na kobiecy futbol pozwolił. Zamiast piłkarek i śląskiego multiinstrumentalisty przed piłkarzami Polski i Italii hymny państwowe zagrała jedynie górnicza orkiestra Zabrze-Bielszowice. Jej dyrygent, gdy zorientował się, że kibice fałszują odwrócił się od muzyków i zaczął dyrygować...piłkarską publicznością! Poskutkowało. Narodowa pieśń wybrzmiała równo, jasno i prawdziwie. To wyraźnie zainspirowało gospodarzy, którzy już w szóstej minucie wyszli na prowadzenie. Dariusz Dziekanowski przejął piłkę przed polem karnym, zwiódł obrońcę i lewą nogą, z 18 metrów, pokonał Franco Tancrediego. Chwilę później mógł być remis, ale Józef Młynarczyk obronił groźny strzał Daniele Massaro, a dobitkę wybił z bramki Dziekanowski, który był tego dnia wszędzie. "Dziekan" był wtedy w sporym gazie. Od pół roku mógł wreszcie oddychać w rodzinnej stolicy pełną piersią. Po sezonie 1984/85 odszedł z Widzewa do upragnionej Legii, pół roku wcześniej mówił Jerzemu Chromikowi, w pamiętnym wywiadzie dla "Sportowca": - Po minięciu tablicy z napisem "Warszawa" otwieram szybę i powiew innego powietrza wpływa na mnie kojąco. Na ligowym półmetku Legia była jedynie punkt za liderującym w lidze Widzewem. Dziekanowski został piłkarzem października według "Piłki Nożnej", pisano że wreszcie zaczyna spełniać nadzieje, jakie wiązano od wielu lat z jego talentem. Tymczasem na Śląskim, mimo towarzyskiego charakteru spotkania, "Azzurri" nie zamierzali położyć się na murawie, tym bardziej że nikt jeszcze nie myślał, by ją podgrzewać. Alessandro Altobelli z rzutu wolnego trafił w poprzeczkę. W rewanżu Dziekanowski wyprowadził na pozycję Zbigniewa Bońka, ale strzał tego ostatniego był niecelny. Obecny prezes PZPN bardziej niż w tym meczu widoczny był w kuluarach, gdzie długo i cierpliwie tłumaczył przedstawicielom włoskiej prasy, radia i telewizji co i jak. Nic zatem dziwnego, że nie miał już czasu na podzielenie się uwagami z rodzimymi, rozmawiającymi tylko po polsku żurnalistami. - Gdy schodziliśmy na przerwę, usłyszałem że Antonio Cabrini kazał mi powiedzieć, żebym się uspokoił, bo w końcu nie wytrzyma - wspomina Dariusz Dziekanowski. Poniżej na zdjęciu z Cabrinim już po meczu. Po przerwie trwała wymiana ciosów. Andrzej Buncol wybijał piłkę z linii bramkowej, po strzale głową Aldo Sereny (wraz z Karlem-Heinzem Rummenigge prowadził wtedy w klasyfikacji "marcatori" Serie A) piłka trafiła w poprzeczkę. Polacy odgryzali się za sprawą Ryszarda Komornickiego. Nasi mieli więcej od przeciwników okazji do strzelenia gola. Z minusów - goście przewyższali nas techniką, górowali też w grze głową, nasi za dużo faulowali. Celował w tym Władysław Żmuda, który wracał do kadry po półrocznej przerwie i, grając w Serie B, w Cremonese, formą nie grzeszył. Media pisały otwarcie, że przywrócenie go do kadry ma raczej związek z możliwością pojechania Żmudy na czwarte mistrzostwa świata i pobicie rekordu liczby rozegranych na nich meczów. Co zresztą się stało. Po meczu Żmuda mówił w wywiadzie: - Niech pan spojrzy na Włochów, jacy są zdziwieni i zaskoczeni. Nie spodziewali się ani takiego rezultatu, ani tak dobrze dysponowanych Polaków. Włosi cały czas pytają o Dziekanowskiego (a miał kto pytać, z Italii przyjechało 45 dziennikarzy piszących i 9 fotoreporterów, do ich dyspozycji było 5 teleksów, 10 telefonów w biurze prasowym i dodatkowo 5 telefonów na pulpitach prasowych na widowni stadionu - przyp. red.). Oni myśleli, że wszystkie gwiazdy grają w Serie A - dodał Żmuda. "Dziekan" był najlepszy w naszej drużynie, a może i na boisku. Bardzo aktywny przez cały czas, imponujący indywidualnymi akcjami, opartymi na technice i szybkości, trudny do upilnowania. Nominalnie grał w pomocy, ale poruszał się po całym boisku, będąc główną siłą napędową zespołu. Dziekanowski, najmłodszy tego dnia w polskiej drużynie, został piłkarzem roku według "Piłki Nożnej", to samo miano otrzymał od czytelników katowickiego "Sportu". To ostatnie trofeum prezentował w koszulce Interu Mediolan, z którym jego Legia toczyła wyrównane i ostatecznie, po dogrywce, przegrane boje w trzeciej rundzie Pucharu UEFA. Czy mecz ze "Squadra Azzurra" był jego najlepszym w kadrze? - Nie oceniam tego w ten sposób - odpowiada dziś zdawkowo Dziekanowski. Tymczasem na Śląskim wybrzmiał wreszcie końcowy gwizdek! Pierwszy raz aktualni mistrzowie świata gościli na polskiej ziemi i pierwszy raz zostali pokonani. By stało się tak po raz drugi, trzeba było czekać prawie trzy dekady, gdy na Stadionie Narodowym rezerwowy Sebastian Mila pogrążył niemiecki "manschaft". Ogółem Polacy jedynie cztery razy pokonali drużynę aktualnych mistrzów świata, Piechniczkowi udało się to aż dwa razy, oba towarzysko. Wcześniej, w 1981 roku, jego drużyna odprawiła z kwitkiem Argentyńczyków 2-1 na stadionie River Plate. Ale wróćmy do roku 1985. Podkreślano, że to był dobry mecz równorzędnych rywali. "To nie temperatura powietrza, lecz zdecydowana postawa polskich piłkarzy zmroziła Włochów, którzy zostali zmuszeni do podporządkowania się woli przeciwnika" - pisała po meczu "Piłka Nożna". Antoni Piechniczek po meczu mówił: - Kibice, którzy zmarzli na stadionie, chyba nie żałowali. Ten jubileuszowy mecz potwierdził, że w Meksyku możemy zdziałać wiele. Jakże się mylił. Polacy odpadli w 1/8 finału, po przegranej 0-4 z Brazylią (Żmuda w 84. minucie zastąpił Jana Urbana i zagrał rekordowy na mundialu mecz nr 21, wyrównując rekord Uwe Seelera). Włosi odpadli z rozgrywek dzień później, po porażce 0-2 z Francją. 16.11.1985r., godz. 17.00, Stadion Śląski Chorzów, widzów 20.000, sędzia: Doczew (Bułgaria) Polska - Włochy 1-0 (1-0) Bramka: Dziekanowski 6. min Polska: Młynarczyk - Pawlak (29’ Przybyś), Wójcicki, Żmuda, Ostrowski - Matysik, Buncol, Dziekanowski, Komornicki - Smolarek (83’ Tarasiewicz), Boniek (k). Rezerwowi: Biegun, Cebrat, Furtok, Pałasz, Prusik. Selekcjoner: Antoni Piechniczek. Włochy: Tancredi (46’ Galli) - Bergomi, Scirea (k, 46’ Tricella), Collovati, Cabrini - Massaro, Di Gennaro, Baresi, Bagni - Serena, Altobelli (78’ Vialli). Selekcjoner: Enzo Bearzot. Maciej Słomiński