Sebastian Staszewski, Interia: Jak to jest przenieść się z Ligi Mistrzów do III ligi polskiej? Łukasz Piszczek: - Bardzo często słyszę to pytanie i zawsze odpowiadam podobnie: dla mnie najważniejsze jest to, co jest tu i teraz. Utrzymuję taką samą wagę jak w Borussii Dortmund, biegam ponad 10 km na mecz, zaangażowania mi nie brakuje. Kiedy wybiegam na murawę, nie myślę, że w tym samym czasie mógłbym zagrać przeciwko Ajaksowi Amsterdam. Do zakończenia profesjonalnej kariery podszedłem świadomie. Uznałem, że to odpowiedni czas, aby zejść z dużej sceny na mniejszą i zrobić coś dla mojego klub, dla lokalnej społeczności... Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, a może nawet lepiej, bo po rundzie jesiennej III ligi Goczałkowice są liderem, wyprzedzając w tabeli o punkt rezerwy Zagłębia Lubin... - Na początku sezonu mieliśmy Ślęzę Wrocław, Foto-Higienę Gać i Polonię Bytom. W tych trzech spotkaniach - między innymi dzięki walkowerowi w meczu ze Ślęzą - zgromadziliśmy dziewięć punktów, więc powiedzieliśmy sobie: "Panowie, poprzeczka zawieszona jest wysoko, dlatego zróbmy wszystko, aby ją utrzymać. Skupmy się na każdym kolejnym meczu, zbierajmy punkty". Teraz ludzie pytają, czy chcemy awansować do II ligi. A my w tym momencie nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Poprzedni sezon pokazał nam, że pierwsza runda może być fajna, ale druga może być bardzo słaba. Dlatego nie chcemy się zachłysnąć tym, że idzie dobrze. Przed każdym meczem przypominamy to naszym piłkarzom. Jak oceniasz poziom III ligi? - Chciałem pograć w tej lidze dla przyjemności, ale na boisku zawsze czuję adrenalinę, gram na sto procent. Moi koledzy tak samo. Ostatnio miałem założonego GPS i okazało się, że mam liczby dość podobne do tych, jakie osiągałem w Dortmundzie. Bo takiej gry jestem nauczony: intensywnej, z pełnym zaangażowaniem. To się nigdy nie zmieni. Natomiast w trzeciej lidze zespoły są dobrze przygotowane i walczą dość ostro. Nikt nie oddaje punktów za darmo. Przeciwnicy chcą ci udowodnić, że Łukasz Piszczek wcale nie jest takim kozakiem? - Nie spotykam chamstwa, a często odczuwam szacunek. Czasem piłkarz drużyny przeciwnej podejdzie, poprosi o zdjęcie. Natomiast na murawie walczymy jak równy z równym. Największą siłą LKS jest piłkarska jakość? W kadrze - poza tobą - macie Piotra Ćwielonga (163 mecze w Ekstraklasie), Łukasza Hanzela (172 mecze) czy Mariusza Magierę (169 meczów). To robi wrażenie. - Postawiliśmy na doświadczenie. To była przemyślana decyzja, podeszliśmy do tematu rzeczowo. Przeanalizowaliśmy poprzedni sezon, w którym mieliśmy dobrą pierwszą rundę, ale w drugiej traciliśmy punkty i walczyliśmy o utrzymanie. Mieliśmy świadomość, że drugi sezon dla beniaminka jest jeszcze trudniejszy i potrzebowaliśmy wzmocnień, doświadczenia z wyższego poziomu. To nie znaczy, że nie stawiamy na młodzież, bo do kadry dołączyliśmy chłopaków z roczników 2004 i 2003, ale trzon LKS stanowią gracze dobrze po trzydziestce... Jak mówią do ciebie koledzy z klubu: "trenerze", "szefie", "prezesie"? - Znasz mnie, nie przykładam do tego żadnej wagi... W teorii trenerem jest Damian Baron, twój kolega z dawnych lat... - Nie w teorii, tylko w praktyce. Kto zostanie najlepszym sportowcem 2021 roku? - GŁOSUJ TUTAJ! Ale masz przecież wpływ na skład. - Mam, bo jestem drugim trenerem odpowiedzialnym za taktykę. Wcześniej robiłem także analizy, ale ostatnio z nich zrezygnowałem, bo kosztowało mnie to za dużo czasu i energii. Razem z Damianem rozmawiamy, dyskutujemy. Damian wie, że mam pewne doświadczenie z Bundesligi, i stara się z niego skorzystać. Dla niego nie jest to żadna ujma... Dlatego mogę powiedzieć, że świetnie się uzupełniamy. Nie potrzebujemy dyskutować przez pięć godzin o tym, co będziemy jutro robić na treningu, bo mamy dobry kontakt. Rozumiemy się bez słów. Więcej czasu spędzasz na murawie czy w gabinetach prezesów, sponsorów? - Najwięcej czasu spędzam na boisku. Ale mamy klub, który się rozwija, który ma potencjał marketingowy. Pomagam więc w przekonywaniu ludzi, którzy są zainteresowani piłką nożną, do tego, aby nas wsparli. Nie przeliczam tego na godziny, ale sporo czasu na to poświęcam... Do tego dochodzi jeszcze akademia, w której trenuje ponad sto dzieciaków, a w której ogromną pracę wykonuje Michał Zioło. Gra i praca w Goczałkowicach zapewniły ci miękkie lądowanie po zakończeniu profesjonalnej kariery? Bo nie budzisz się - jak niektórzy twoi koledzy - z poczuciem pustki? - Dziś wiem, że warto było zainwestować wolny czas w Goczałkowice, bo dzięki temu na razie nie muszę zastanawiać się nad tym co będę robił w najbliższych latach. Nie mam problemów z brakiem zajęć, nie mam za dużo wolnego czasu. Kalendarz mam pełny, przed oczami mam też kilka celów. Goczałkowicom pomagam od A klasy, więc zmierzyłem się już z różnymi problemami. I potrafiłem się ogarnąć, chociaż byłem jeszcze piłkarzem Borussii. Wychodzisz w ogóle z pracy? Czy o Goczałkowicach myślisz przez 24 godziny na dobę? - Raz, że myślę o LKS, a dwa - o mojej akademii. Zobacz TOP 5 bramek i interwencji z Ligi Mistrzów - sprawdź teraz! Czyli praca non stop. - Co zrobić (śmiech). Prowadzę normalne życie, ale na pewno nie mogę "wyjść z roboty". Nie jest tak, że wybija 18 i idę do domu. Jak trzeba wysłać maila o 22, to wysyłam. Jak trzeba odebrać telefon, to odbieram. W ostatnich latach nie zamknąłem się w bańce piłkarskiej i czynnie uczestniczyłem w życiu klubu i akademii. Dzięki temu teraz zyskałem drugie życie. Rozmawiał w Katowicach Sebastian Staszewski, Interia