Dziś już nikt nie ma wątpliwości, że koronawirus nie jest czymś wydumanym, a reakcje na całym świecie, przede wszystkim te najbardziej dotkliwe dla każdego z nas, bo ograniczające swobody obywatelskie, nieadekwatne do problemu. Liczby są przerażające: do teraz COVID-19 doprowadził do śmierci blisko 200 tysięcy osób w ponad 180 państwach. Chorobę wywołaną koronawirusem zdiagnozowano u ponad 2,8 mln osób. Na szczęście są też dobre informacje. Wprawdzie ciągle nie ma skutecznej szczepionki lub leku, ale odnotowano niemal 800 tysięcy przypadków wyzdrowienia. Z gigantycznym problemem wciąż borykają się Chiny, ale walka z pandemią w kraju liczącym 1,4 miliarda ludzi, to potężne przedsięwzięcie. Chińczycy prędko zaczęli stosować uciążliwe, z punktu widzenia mieszkańców, restrykcje, ale nie było innego wyjścia. Działania podjęte przez władze kraju odczuł na własnej skórze były bramkarz Lechii Gdańsk i skaut Ajaksu Amsterdam Marek Kujach, który od niespełna dwóch lat pracuje w Pekinie. Pierwsze zderzenie było bardzo bolesne, gdy wraz z żoną wracał z Holandii do Chin, a opowiedział o tym w wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego". Z relacji 49-latka dowiadujemy się, że cała wyprawa trwała - uwaga - dwie doby! Wszystko zaczęło się od drobiazgowego badania wszystkich pasażerów po wejściu do samolotu, a podczas lotu jeszcze dwu lub trzykrotnie kontrolowano temperaturę. Później okazało się, że rejs, który bezpośrednio miał prowadzić do Pekinu, ma zarządzone międzylądowanie. - Wylądowaliśmy w Shenyang, dwie godziny lotu do celu. Tam wzięli nas na krótką obserwację do hotelu, musieliśmy siedzieć w pokojach. Po raz pierwszy byliśmy badani szczegółowo, pobierano nawet próbki z gardła. Po ośmiu-dziewięciu godzinach odwieziono nas autobusami na lotnisko, już w nocy - opowiada "PS" Kujach.