"Dopiero gdy się przedstawili, padło hasło "Wrocław". Wtedy zorientowałem się w czym rzecz. Na szczęście wszystko odbywało się w kulturalnej atmosferze. Sprawdzono tylko, czy nie mam przy sobie broni albo innych niebezpiecznych narzędzi. Potem policjanci przystąpili do czynności w domu, a następnie pojechaliśmy do Wrocławia" - dodał Janusz W., który usłyszał 11 zarzutów w związku z aferą korupcyjną w polskiej piłce. "Pierwszą spędziłem z dwoma innymi zatrzymanymi. Ale od razu zaznaczę, że w ogóle nie rozmawialiśmy. Może i poznali, że jestem byłym trenerem kadry, jednak nie byłem w nastroju do piłkarskich wspomnień. A jak mi się spało? No, kiepsko. Zasnąłem dopiero nad ranem. Nie pomogło też to, że tamci dwaj mocno chrapali. Poza tym, wiadomo, jak to jest. Dla lumpa wszystko jedno, czy śpi w areszcie, na dworcu, czy na ławce, ale dla kogoś nieprzyzwyczajonego to jednak szok. I ja też byłem zszokowany" - wyznał Janusz W. "Kiedy mnie zatrzymano, moja rodzina dostała sporo telefonów od przyjaciół, że gotowi są pomóc. Pewnie w środowisku są też jednak tacy, których zatrzymanie Wójcika bardzo ucieszyło. Może nawet zaczęli organizować bankiety, ale ci, którzy mają coś na sumieniu powinni się obawiać. Ja prowadziłem Świt niecałe dwa miesiące. Mój udział w tej całej sprawie jest w porównaniu do innych bardzo niewielki. Na pewno nie boję się, że inni będą mnie groźbami zmuszać do milczenia. O ochronę nie zamierzam występować" - podkreślił były selekcjoner. "Odniosłem się do postawionych mi zarzutów bardzo dokładnie, wyjaśniając je obszernie, a nie przyznając się do winy. Nie mam sobie nic... Może powiem inaczej, gdyby moja wina była jednoznaczna, to już bym z Wrocławia nie wrócił" - stwierdził Janusz W. Wrocławski sąd zdecydował, że Janusz W. nie trafił do aresztu. W. ma wpłacić 150 tysięcy zł poręczenia majątkowego i ma zakaz opuszczana Polski.