Jest za stary, by iść na emeryturę 31 grudnia tego roku Alex Ferguson skończy 70 lat. Na emeryturę się nie wybiera, bo jak mówi, jest na to za stary. W ogródku niech kopią młodsi, on wciąż bawi się w futbol, a przed efektami tej "zabawy" drżą najwięksi rywale. Właśnie, po słabym sezonie 2009-2010 Manchester United znów się odrodził. Zdobył 19. tytuł mistrza Anglii, bijąc rekord Liverpoolu. Kiedy w listopadzie 1986 roku, niedługo po mundialu w Meksyku, Ferguson zaczynał pracę w United, oba kluby dzieliła przepaść. Przez kolejne cztery lata jeszcze się ona powiększyła - od 1990 roku rywali z Old Trafford i z Anfield Road dzieliło aż 11 tytułów. Jeszcze przez kolejne trzy lata Ferguson czekał na swoje pierwsze mistrzostwo Anglii, a potem przez zaledwie 18 lat wyprowadził swój klub na prowadzenie w klasyfikacji wszech czasów. To wręcz nie do uwierzenia. Ferguson nie stworzył swojego imperium w słońcu Barcelony, czy Madrytu, wiecznym Rzymie, stolicach mody Mediolanie lub Paryżu, a nawet nie w Londynie. Potencjał robotniczego Manchesteru jest kilka razy mniejszy. Znalazł w nim jednak ludzi zdolnych do tytanicznej pracy. - United zawsze był klubem robotników. Piłkarze muszą szanować tę kulturę i też harować. My wiemy, że nikt nie będzie nam gratulował po każdym zwycięstwie. Ferguson powie co najwyżej: "dobra robota, synu". Dla wszystkich normą jest, że zagrałeś dobrze - opowiada lewy obrońca Patrice Evra. Ten kto podpadł, wylatywał natychmiast Dom Fergusona w Wilmslow pod Manchesterem nosi nazwę "Fairfields" - tak jak stocznia, w której jego ojciec pracował jako ślusarz, i gdzie on sam dorabiał za młodu, bo zarobki piłkarzy były nędzne. Uwielbia biografie wielkich przywódców, motto przyświecające mu zaczerpnął z biografii Abrahama Lincolna: "Na końcu wszystko zależy od zarządzania ludźmi i relacji między nimi". Drużyny opierał na zawodnikach z niezłomnym charakterem jak Eric Cantona, Roy Keane czy Wayne Rooney. Szkot ma swoje dokonania w polityce. Otwarcie popierał Partię Pracy. 13 lat temu przez całą kampanię doradzał jej liderowi Tony'emu Blairowi. Kiedy zauważył, że Blair jest wykończony, kazał zatrudnić masażystę, który pomagał mu odpoczywać. - Jeśli masz siłę fizyczną, masz też siłę mentalną - tłumaczył. Blair zwyciężył i wielokrotnie przychodził do trenera Manchesteru po radę. Gdy pokłócił się ze swoim najbliższym współpracownikiem Gordonem Brownem, zapytał Szkota, co by zrobił, gdyby jego najlepszy zawodnik nie słuchał wskazówek trenera i grał po swojemu? - Natychmiast bym go wyrzucił! - odpowiedział Ferguson. Tej zasady bezwzględnie sam się trzymał. W klubie to on był nr 1. Mniejsze konflikty rozwiązywał metodą suszarki zbliżając twarz do twarzy swojej "ofiary" i drąc się wniebogłosy. Kiedy poważnie podpadali mu David Beckham, Ruud van Nistelrooy, Jaap Stam, a nawet Keane wylatywali z klubu z dnia na dzień. Bez nich imperium wciąż się jednak odradzało. Odchodzili wielcy gracze, a Ferguson i Manchester trwali na szczycie. Ojciec był za Celtikiem, a on wybrał Rangersów Przełomu dokonał dopiero Wayne Rooney, który jesienią wywołał skandal obyczajowy, a miesiąc później ogłosił, że opuszcza Old Trafford, bo zadłużony Manchester przestaje gwarantować mu spełnienie sportowych marzeń. O dziwo Ferguson nie wysłał go do stu diabłów. Zrobił wyjątek dla chłopaka, który, gdy on zaczynał pracę w Manchesterze, skończył właśnie 12. miesiąc życia. Warto było, Rooney wrócił do formy, zdobył z klubem kolejny tytuł mistrzowski w Anglii, poprowadził drużynę do finału Champions League na Wembley udowadniając przy okazji sobie, że nie ma klubu na ziemi, któremu United musiałby zazdrościć.