Kalendarz dyplomatyczny sprawia czasami całkiem niezamierzone niespodzianki. Dokładnie dzisiaj, gdy Komitet Wykonawczy UEFA (jest w nim m.in. prezes PZPN Zbigniew Boniek) będzie wybierał organizatora kolejnego Euro, za sześć lat, oficjalną wizytę w Niemczech rozpoczyna prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan. Z kanclerz Angelą Merkel będzie spotykał się co najmniej dwa razy i trudno przypuszczać, że temat wyboru gospodarza mistrzostw Europy nie zostanie w ogóle poruszony. Nawet jeśli stosunki między oboma państwami są ostatnio napięte i spraw do wyjaśnienia jest aż nadto. Jeśli dodamy do tego szeroko komentowany w mediach spór, wywołany przez bliskie relacje Mesuta Ozila i Ilkaya Gundogana z tureckimi władzami, to dzisiejsze głosowanie nabiera dodatkowego znaczenia prestiżowego. Przypomnijmy tylko, że gdy decydowały się losy Euro’2016 i Francja wygrywała właśnie kosztem Turcji, decydujące znaczenie miał lobbing ówczesnego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego. Także tym razem nie jest tajemnicą, że faworytem są Niemcy. Ujawniony w ubiegłym tygodniu raport przedstawiający mocne strony obydwu kandydatów wskazuje, że dossier naszych zachodnich sąsiadów jest "bardzo wysokiej jakości", nie mówiąc o tym, że mogą się oni pochwalić "udaną organizacją wielu wcześniejszych imprez sportowych". Zdaniem UEFA, to duży plus. Za Niemcami przemawia jeszcze jeden argument. Zakulisowy. Przed czterema laty, gdy zapadały decyzje, gdzie zostaną rozegrane kluczowe mecze Euro’2020 (turniej odbędzie się w 12 miastach z różnych krajów) tamtejsza federacja zrezygnowała z bicia się za wszelką cenę o finał, udzielając poparcia Anglikom i licząc na wsparcie w drugą stronę w kolejnej edycji. Jak się okazało, Wembley rzeczywiście zostało wybrane jako główna arena mistrzostw za dwa lata, a były sekretarz niemieckiego związku Helmut Sandrock mówił przy okazji z wyraźnym przekonaniem, że "szanse na organizację Euro’2024 są bardzo duże". Od tego czasu zmieniło się jeszcze jedno. Po fatalnym występie na rosyjskim mundialu, Niemcy potrzebują sukcesu, choćby organizacyjnego. Także po to, aby usunąć nieco w cień wiszące ciągle podejrzenia korupcyjne związane z mistrzostwami świata w 2006 roku. Jakie atuty mają Turcy, którzy po raz czwarty z rzędu starają się o organizację Euro? Federacja znad Bosforu, która zresztą jako jedna z pierwszych oficjalnie poparła Aleksandra Ceferina, gdy ten startował na prezydenta UEFA, uderza w podobną nutę jak wcześniej Słoweniec - "otwarcia futbolu" na nowe kraje i jedynego w swoim rodzaju połączenia Wschodu z Zachodem. Czy to jednak wystarczy? Tureckie dossier przedłożone w UEFA też zyskało pochlebne opinie, choć ma również co najmniej jedną wadę, wyrażoną głośno. Działacze europejskiej federacji "z troską" przyjęli brak konkretnych odniesień do zarzutów o łamanie w Turcji praw człowieka. Problemem, choć nie wyrażonym już w tak bezpośredni sposób, może też być bezpieczeństwo. Czy Komitet Wykonawczy UEFA zdecyduje się na pewne ryzyko w sytuacji, gdy w sąsiadującej z Turcją Syrii ciągle trwa wojna? To już jest mniej prawdopodobne. Wątpliwości może też budzić zadyszka, w którą wpadła turecka gospodarka. Głośno tego nikt nie mówi, ale nieoficjalnie pojawiają się głosy, że eksperymentalna organizacja Euro’2020 w wielu krajach, gdzie szczegółowe przepisy nie zawsze są zbieżne, jest de facto niemałym utrudnieniem. Padają nawet mocniejsze słowa - że to może być koszmar dla europejskiej federacji. Co z kolei ma przemawiać za tym, żeby w kolejnej edycji już nie eksperymentować, tylko oprzeć się na sprawdzonych doświadczeniach niemieckich. Jeśli tak się stanie, specjaliści od rynku praw telewizyjnych też z pewnością nie będą narzekać. Remigiusz Półtorak