Wieczór 25 maja 2005 roku pamiętam jakby wydarzył się wczoraj. W kończącym się przed północą studiu TVP prowadzący, komentatorzy i eksperci wstali z miejsc, wzięli się za ręce, by upamiętnić jeden z najbardziej polskich wieczorów w historii Champions League. Występ Jerzego Dudka w Stambule przeciw Milanowi stał się czymś kultowym w całej Europe, taniec bramkarza Liverpoolu w serii rzutów karnych, a także jego wcześniejsze, niesamowite interwencje doczekały uznania i wysokiej pozycji w międzynarodowych rankingach. UEFA uznała tamten finał za najbardziej dramatyczny w całej historii rozgrywek. Dudek był zaledwie trzecim Polakiem, który odegrał tak znaczącą rolę w finałowym meczu o najważniejsze klubowe trofeum. Zbigniew Boniek (Juventus, 1985) i Józef Młynarczyk (Porto, 1987) triumfowali na kilka lat przed erą Champions League. W latach 80. sukcesy polskich piłkarzy były jeszcze czymś w miarę normalnym, regres i trwająca do dziś zapaść sprawiły, że dokonanie Dudka w Stambule było trzy razy bardziej nośne z punktu widzenia medialnego. Po prostu piłkarze z Polski tak zespołowo, jak i pojedynczo przestali się liczyć na najwyższym poziomie, co tylko zwielokrotniło echo dokonań bramkarza Liverpoolu. Prymitywna Wisła Sezon 2004-2005 w Champions League zapamiętałem z jeszcze jednego wydarzenia. W kwalifikacjach rozgrywek Wisła mierzyła się z Realem Madryt. Najpierw goście przeżyli ciężki szok, gdy zobaczyli stadion, na którym gra mistrz Polski, po rewanżu w hiszpańskiej prasie pojawiły się komentarze, że Santiago Bernabeu odwiedziła jedna z najbardziej prymitywnych drużyn w Europie. A przecież była to Wisła z Maciejem Żurawskim i Tomaszem Frankowskim, z której dumne było co najmniej pół Polski. Dziś sytuacja jest jeszcze gorsza, biorąc pod uwagę, w jakich okolicznościach kwalifikacje Champions League przegrał Śląsk Wrocław. Nie trzeba było rywala klasy Realu, wystarczył skromniutki, szwedzki Helsingborg, by wysłać mistrza Polski na zieloną trawkę. 4 grudnia minęło 16 lat od chwili, gdy ostatni polski klub postawił nogę w najważniejszych klubowych rozgrywkach. Historia urwała się na porażce Widzewa Łódź z Atletico w Madrycie po golu Pantica w 83. min. Polscy kibice mają za sobą lata postu. Tym bardziej dokonania Roberta Lewandowskiego, Kuby Błaszczykowskiego i Łukasza Piszczka w Borussii Dortmund kontrastują z tym, co jest codziennością w naszej piłce. Ściskanie kciuków za zespół Juergena Kloppa wydaje się czymś w Polsce naturalnym. Poprzednio trzech polskich piłkarzy dotarło do półfinału Ligi Mistrzów w 1996 roku (Krzysztof Warzycha, Józef Wandzik z Panathinaikosem Ateny i Roman Kosecki z Nantes). Trzeba jednak uważać na słowa, bo określenia typu "polska Borussia" bardzo rażą część kibiców przypominających zgodnie z prawdą, że fenomen dortmundzki to nic więcej niż sukces trzech Polaków w niemieckim klubie. Wielu ludzi ma dość patosu i przesady w podkreślaniu polskich akcentów w dokonaniach Borussii. Mają żal do dziennikarzy za histerię, przez którą Lewandowski wyskakuje im z lodówki. Epopeja transferowa polskiego napastnika znużyła wielu ludzi, rozterki przeżywają jednak nie tylko kibice, ale też dziennikarze. Komentujący mecz z Malagą w ćwierćfinale Champions League Sergiusz Ryczel wzbudził protesty ze względu na zbyt ostentacyjne sprzyjanie Borussii. Tymczasem szef działu sportowego jego stacji napisał kiedyś w komentarzu, że my z BVB robimy polską drużynę, podczepiamy się pod jej sukcesy, bo własnych nie mamy i długo mieć nie będziemy. Boniek miał lepszych partnerów Część fanów dodatkowo frustruje fakt, że dortmundzkie trio nie potrafi potwierdzić swojej klasy w drużynie narodowej. Kiedy Boniek wygrał finał Pucharu Europy wsiadł w samolot do Tirany, by następnego dnia zdobyć zwycięskiego gola dla Polski w eliminacjach meksykańskiego mundialu. Tymczasem Lewandowski (22 gole w Bundeslidze i 6 w Champions League) potrzebował 900 minut, i rzutu karnego w spotkaniu z San Marino, by w końcu przełamać niemoc strzelecką w kadrze. Część kibiców nie chce przyjąć do wiadomości prostego tłumaczenia, że Boniek miał w drużynie narodowej znacznie lepszych partnerów. Wydaje się oczywiste, że dortmundzkie trio nigdy nie doczeka tak powszechnego uznania jak gwiazdy z lat 70. i 80., jeśli nie dokona niczego znaczącego z drużyną narodową. Nie zmienia to faktu, iż cała trójka gra w klubie wspaniale. Wczoraj Błaszczykowski trafił do drużyny kolejki w Bundeslidze, a Brazylijczyk Marcelo przekonywał hiszpańskich dziennikarzy, że Lewandowski jest najgroźniejszym piłkarzem Borussii, i równie trudno zatrzymać go na boisku, jak wymówić poprawnie jego nazwisko. Pod tekstem zamieszczonym w madryckim dzienniku "As" pojawiło się kilka komentarzy: wśród nich stwierdzenia, że obrońca Realu celowo stosuje zasłonę dymną przed półfinałami Champions League, bo i tak wszyscy w Madrycie wiedzą, iż w Dortmundzie najlepsi są niemieccy skrzydłowi Marco Reus i Mario Goetze. Komentarze napisane były po hiszpańsku, ale brzmiały jakby pochodziły od internautów z Polski. Właśnie tych, których reakcje na sukces polskiego tria w Borussii mocno frustrują. Jest to postawa jeszcze bardziej skrajna i bezpodstawna, niż dodawanie do zespołu Kloppa przymiotnika "polski". W gruncie rzeczy nie bardzo rozumiem, dlaczego mogliśmy trzymać kciuki za Juventus z Bońkiem, czy Liverpool z Dudkiem, tymczasem zachwyty nad Borussią i polskim triem mają uchodzić za coś przesadnego i niestosownego? <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=2643099">Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego</a>