<a href="https://nazywo.interia.pl/relacja/final-lm-tottenham-hotspur-liverpool-fc,5677" target="_blank">Zapis relacji na żywo z meczu Tottenham - Liverpool</a> <a href="http://m.interia.pl/na-zywo/relacja/final-lm-tottenham-hotspur-liverpool-fc,id,5677" target="_blank">Zapis relacji na żywo na urządzenia mobilne - kliknij</a> A jednak nad Juergenem Kloppem nie ciąży żadna klątwa! Trener, który dotychczas tak pięknie przegrywał, który musiał przełknąć gorycz porażki w dwóch finałach Ligi Mistrzów (z Borussią Dortmund w 2013 i z Liverpoolem przed rokiem), wreszcie triumfuje. Po znakomitym sezonie w Premier League, choć zakończonym "tylko" drugim miejscem, wreszcie może pochwalić się pierwszym trofeum z "The Reds". Po czterech latach pracy na Anfield. Można powiedzieć wszystko, ale nie to, że nie zasłużył. Jutro już nikt nie będzie pamiętał, że stało się po jednym z najbrzydszych finałów Ligi Mistrzów w historii. I to jest największy paradoks, bo ta edycja była wyjątkowo emocjonująca. Szczególnie po szalonych półfinałach, które doprowadziły obydwie ekipy na stadion Wanda Metropolitano. Finał w Madrycie nie mógł zacząć się lepiej dla Liverpoolu. Tuż po tym, jak piłkarze i kibice na stadionie uczcili minutą ciszy pamięć Jose Antonia Reyesa, byłego zawodnika m.in. Arsenalu i Sevilli, który zginął tragicznie w sobotę rano wypadku samochodowym. Była dopiero pierwsza akcja "The Reds", dokładnie 23. sekunda, gdy Mane dośrodkował piłkę w polu karnym, a Moussa Sissoko - nie wiedzieć czemu - wystawił szeroko prawą rękę, jakby sam prosił się, aby Senegalczyk w nią uderzył. Historia futbolu zna wiele nietypowych zagrań ręką w szesnastce, ale geneza właśnie tego zostanie z pewnością zapamiętana. Sissoko, po bardzo dobrym występie w finale ostatniego Euro, miał rożne momenty w Tottenhamie, ale takiego koszmaru, w takim meczu, na pewno się nie spodziewał. A Salah pewnym strzałem wykorzystał karnego, pokonując Llorisa. Gracze Pochettino, grający po raz pierwszy w finale najważniejszego w europejskich pucharów, wyglądali, jakby byli oszołomieni. Nie potrafili przebić się przez czerwony mur, akcje kończyły się tuż przed polem karnym, bo dalej Van Dijk i spółka już nie pozwalali na wiele, a gdy już pojawił się element zaskoczenia i "Spurs" złamali linię jednym dobrym podaniem, to Alexander-Arnold łatwo powstrzymał Sona. Trener Pochettino zdecydował się na wystawienie od pierwszej minuty Harry’ego Kane’a, mającego za sobą niemal dwumiesięczną pauzę z powodu kontuzji, ale lider Tottenhamu był zupełnie niewidoczny i w żaden sposób nie zagrażał Liverpoolowi. Widać było, że brakuje mu rytmu. Z kolei Liverpool, po szybko strzelonej bramce, starał się przede wszystkim kontrolować sytuację, rzadko kontratakując. Najbardziej niebezpieczne były strzały z daleka i gdyby Lloris nie popisał się znakomitą interwencją po uderzeniu Robertsona, przewaga byłaby niechybnie wyższa. Ale przede wszystkim - obydwie drużyny jakby zapomniały o stylu, z którego były dotychczas znane. O grze szybkiej, z polotem. O determinacji w ataku. Gdy na początku drugiej części Liverpool zaczął wybijać piłkę byle dalej od własnej bramki, stało się jasne, że tu pięknego widowiska już nie będzie. W myśl zasady, że finały się wygrywa. A o spektaklu nikt nie myśli. Nawet ekipa Kloppa. Dwa razy przegrał już wcześniej Tottenham w tym sezonie w lidze z "The Reds". Szczególnie w drugim spotkaniu Mauricio Pochettino pokazał, że potrafi znakomicie reagować na wydarzenia na boisku. Tym razem jednak tego wyczucia zabrakło. A może po prostu tego dnia Liverpool był za bardzo zmotywowany, aby takiego uśmiechu od losu, ustawiającego cały mecz w pierwszej minucie, już nie wypuścić z rąk? "Kogutom" nie pomogły też zmiany. Nawet wejście bohatera półfinału z Ajaksem, Lucasa Moury, choć po strzałach Brazylijczyka, Sona albo jeszcze Eriksena było groźnie. Nawet bardzo. Tottenham nie przełamał jednak klątwy, która ciąży nad ekipą występującą w finale Ligi Mistrzów po raz pierwszy. Wcześniej przeszli przez to samo Chelsea (2008), Arsenal (2006), Monaco (2004), Bayer Leverkusen (2002) i Valencia (2000). To swoisty czyściec. A Liverpool? Dopiął swego, zaś Origi postawił jeszcze kropkę nad "i" w samej końcówce. Po porażkach z Milanem (2007) i z Realem (2018), Gracze z Anfield znowu są najlepszą drużyną w Europie. Tak jak przed czternastoma laty po szalonym finale w Stambule. Ale choć ten mecz miał się nijak do tamtych emocji, to "You’ll never walk alone" zabrzmiało znowu tak samo i będzie jeszcze długo niosło się po ulicach Madrytu. I nie tylko. Tottenham - Liverpool 0-2 (0-1) 0-1 Salah (2.), 0-2 Origi (88.) Tottenham: Lloris - Trippier, Alderweireld, Vertonghen, Rose - M. Sissoko (74. Dier), Winks (66. Lucas Moura) - Alli ((82. F. Llorente), Eriksen, Son - Kane. Liverpool: Alisson - Alexander-Arnold, Matip, V. van Dijk, Robertson - Henderson (C), Fabinho, Wijnaldum (62. Milner) - M. Salah, Firmino (58. Origi), Mané (90. Joe Gomez). Remigiusz Półtorak <a href="https://wyniki.interia.pl/rozgrywki-P-liga-mistrzow-final,cid,636,rid,3568,sort,I" target="_blank">Liga Mistrzów - zobacz wyniki, strzelców i składy</a>