Co może być bardziej oczywistego i trywialnego niż stwierdzenie, że gra Barcelony zależy od Leo Messiego? Jak zignorować cztery Złote Piłki, cztery kolejne tytuły króla strzelców Champions League i wszystkie inne nieziemskie rekordy argentyńskiej gwiazdy? W sobotę Barcelona rozbiła w lidze Mallorkę 5-0, a w rolę Messiego wcielił się Cesc Fabregas (hat-trick i dwie asysty), mimo wszystko przed rewanżem z PSG w ćwierćfinale Champions League Andres Iniesta nie miał cienia wątpliwości, jak bezcenny jest oryginał. Kiedy rywal jest mocny, Messi staje się nie do podrobienia. W środę był właśnie taki dzień. Próbująca wariantu B, czyli gry uważnej i oszczędnej, obliczonej na utrzymanie wyniku drużyna Tito Vilanovy cierpiała na Camp Nou tak, jak jej argentyński lider obgryzający przez godzinę paznokcie na ławce rezerwowych. Gol Javiera Pastore eliminował Katalończyków z Champions League, więc ich trener został zmuszony rzucić do gry swoją obolałą gwiazdę. "Messi, nawet kulawy robi dla nas niebotyczną robotę" - komentował stoper Gerard Pique, a zbierający gratulacje za złotą bramkę Pedro Rodriguez odsyłał wszystkich do Argentyńczyka. "Jemu dziękujmy" - przekonywał. Zależność Barcelony od Messiego wykracza daleko poza jego klasę sportową. Gdy wchodzi do gry, każdy na Camp Nou czuje powiew wiatru w plecy. Mimo iż Argentyńczyk z trudem się porusza, publiczność odzyskuje wiarę w zespół, a jego koledzy zaczynają raźniej przebierać nogami. Wczoraj na PSG wystarczyło. Katalończycy weszli do półfinału kulejąc mocniej niż ich lider. Ten awans kosztował ich więcej zdrowia niż pięć poprzednich. W zupełnie innym stylu świętował wczoraj Bayern Monachium. Silni, skuteczni, zdeterminowani, bez okazania choćby cienia słabości Bawarczycy wbili Juventusowi tyle bramek, ile wszyscy rywale przed nimi. To miała być najbardziej wyrównana para ćwierćfinałów, tymczasem mistrz Niemiec ani przez chwilę nie był zagrożony. Być może od legendarnych lat 70-tych, Bayern nigdy nie był tak silny, jak teraz? Maszyna działa bez względu na skład i okoliczności. Niedawno kontuzję leczył Franck Ribery, przed tygodniem zespół stracił Toniego Kroosa, w Monachium nie grał Javi Martinez. Dlatego półfinałowy rywal Bawarczyków nie ma prawa cieszyć się tym, że w pierwszym meczu nie zagra ukarany Mario Mandżukić. Wystarczy rzut oka na internetowe ankiety, by zdać sobie sprawę kogo rywale boją się najbardziej? Głosując w katalońskim "Sporcie" aż 67 proc fanów Barcelony chciałoby za rywala Borussię Dortmund i 26 proc Real Madryt, z którym ich drużyna przegrywa ostatnio regularnie. W Madrycie też nie palą się do rewanżu za półfinał sprzed roku, choć do niedawna najbardziej bali się tam Juventusu. Tak jak Barca od Messiego, tak Real zależy od Cristiano Ronaldo, okazało się to nawet w z pozoru "spokojnym" meczu, jak ten wtorkowy w Stambule. Tymczasem Bayern nie zdradza żadnych uzależnień i słabości: ani w grze kombinacyjnej, ani kontrataku, ani na ziemi, ani w powietrzu. Patent na Bawarczyków miał niedawno Juergen Klopp, ale ten czas minął. Drużyna Juppa Heynckesa wydaje się nie do zatrzymania, strach pomyśleć co będzie poprawiał w niej Pep Guardiola? Póki co rywalom Bayernu pozostaje nadzieja w nieprzewidywalności uprawianej przez nich dyscypliny. Autor: Dariusz Wołowski Dyskutuj o artykule z Darkiem Wołowskim