Osiągnięcie jest imponujące. 124 - tyle goli po ósmym hat tricku ma już na koncie Cristiano Ronaldo w Lidze Mistrzów (Messi - 108) i wcale nie zamierza się zatrzymywać. Ale to, co zrobił w spotkaniu z Atletico, jednym ze swoich ulubionych rywali, jeszcze z czasów gry w Realu, wykracza nawet poza czystą statystykę. To był dla niego test, być może nawet najważniejszy w dotychczasowej karierze. Test, w którym nie było żadnych dwuznaczności - każda pomyłka, każde niewykorzystana sytuacja mogła nie tylko zakończyć sezon, zanim na dobre się zaczął, przed kluczowymi pojedynkami na wiosnę, ale solidnie poddać w wątpliwość cały projekt, dzięki któremu Ronaldo zjawił się w Turynie. Zadanie nie było łatwe, można je określić nawet jako piekielnie trudne. Czyż to nie Atletico słynie z żelaznej defensywy, w której wszyscy bronią? Czy ostatnie pięć meczów nie zakończyło z czystym kontem? Czy wreszcie para Godin - Gimenez, z takim prawdziwym urugwajskim pazurem, nie zdawała się mieć sposobu na grę Portugalczyka? To wszystko prawda, ale on cały czas powtarzał, z uporem maniaka, że jeszcze raz poprowadzi drużynę do awansu. Ostentacyjnie prowokował, że przy jego pięciu zwycięstwach w Lidze Mistrzów, gracze Simeone nie mogą się równać. I na końcu pokazał, że ma - pardon - jaja. Niezależnie od tego, czy charakterystyczny gest - obiegający dość szybko czołówki gazet - był spontaniczny, czy nie, wyszło jednoznacznie. Ma, nawet większe niż trener Atletico. To parcie do sukcesu za wszelką cenę, wmawianie wszystkim, że remontada (albo jak mawiają Włosi rimonta) jest możliwa, udzieliło się całej ekipie i ma pewnie jeszcze większą siłę rażenia niż te kosmiczne statystyki ze 124 golami. Co go napędza? Nie tylko pojedynek z Messim Już raz Ronaldo był w podobnej sytuacji, na początku pierwszej przygody Zinedine’a Zidane’a w Realu Madryt, gdy trzeba było odrabiać dwubramkowe straty po porażce z Wolfsburgiem. Też popisał się hat-trickiem i też dał awans, zaczynając królewski pochód po trzy Puchary Ligi Mistrzów z rzędu. Ale wtorkowy wyczyn przeciwko Atletico wydaje się jeszcze większy. Właśnie z powodu gigantycznej presji, którą Portugalczyk uniósł. - Juventus ściągnął mnie właśnie dla takich meczów i dla takich wieczorów. Jestem szczęśliwy, że mogłem w tym pomóc. To było magiczne - mówił Ronaldo po tym zwycięstwie. Co go tak napędza? Pojedynek z Messim, to jasne, ale nie tylko on. Przypomnijmy słowa z jego pierwszego dużego wywiadu po zmianie barw ostatniego lata. - Lubię wyzwania, natomiast nie lubię komfortu. Wolę stawiać sobie nowe wymagania i ponownie poczuć tę adrenalinę, która sprawia, że chcę jeszcze więcej - powiedział CR7. O grze w Juventusie też mówił jasno: - Wszyscy w klubie mnie wspierają. Myślę nawet, że dotychczas nigdzie nie trenowałem tak mocno jak tutaj. Juve jest klubem niesłychanie profesjonalnym. Z moim doświadczeniem i stylem gry zrobię wszystko, żeby pomóc mu zdobywać trofea i osiągać kolejne cele. Wszystkie, które są możliwe. Kolejne gole przykryją problemy poza boiskiem? To pewnie najprostsza wykładnia tego, z jakim nastawieniem Ronaldo przychodził do Turynu i z jakim podchodził do rewanżu z Atletico. By zwyciężać, nawet w sytuacji beznadziejnej. Czy to wszystko może przykryć problemy Portugalczyka z prawem i ciągnącą się sprawą domniemanego gwałtu sprzed dziesięciu lat w Las Vegas? On sam robi wszystko, aby tak się stało, choć pewnie doskonale zdaje sobie sprawę, że plama została. Dobrze było ją widać jesienią ubiegłego roku, gdy decydowały się losy Złotej Piłki, najbardziej prestiżowej nagrody w świecie futbolu. Bo o nią tak naprawdę tu chodzi. Trofea zdobywane z klubem są ważne, napędzają Portugalczyka, ale nagroda France Football jest celem absolutnym. Wręcz obsesyjnym. - Tak, marzę o tym, żeby ją zdobyć po raz szósty i prześcignąć w tej klasyfikacji Messiego - mówił na łamach francuskiego magazynu, gdy jeszcze ważyły się losy ubiegłorocznej nagrody. Dzisiaj jest tak samo, a każdy wynik nie po jego myśli zapewne spotka się z ostentacyjną nieobecnością na gali. Bo Portugalczyk przywykł do blasku. Albo jest w centrum wydarzeń, albo nie ma go wcale. Tak jak z miłością i nienawiścią. Jedni go wielbią, inni nie mogą znieść. On sam jest tego świadomy i... robi swoje. W każdym razie wyścig po największe trofea, drużynowe i indywidualne, rozpoczął się z przytupem. Ronaldo nadał mu ton, Messi nie chce być gorszy, choć do finałowego zwycięstwa w Madrycie, które może mieć niemałe znaczenie w tej walce o prestiż, droga jest jeszcze daleka. Jedyne, co można dzisiaj powiedzieć z dużym prawdopodobieństwem, to - że w tej walce znowu najpewniej zabraknie Roberta Lewandowskiego. Nie o najwyższe laury, ale - jak w ubiegłym roku - nawet o miejsce wśród trzydziestu nominowanych do Złotej Piłki. Taka jest cena za wyjątkowo słabą postawę Bayernu w Lidze Mistrzów i za słabe notowania niemieckiej piłki. Remigiusz Półtorak