Legia na mecz w Tallinie wyszła ustawiona ultraofensywnie. Plany na bezpieczniejsze ustawienie pokrzyżował trenerowi Czesławowi Michniewiczowi niegroźny uraz Bartosza Slisza. Defensywny pomocnik w tym sezonie nie błyszczał formą, więc kiedy doszła do tego kontuzja, to szkoleniowiec mistrzów Polski nie chciał ryzykować. Legia zagrała więc swoim ulubionym ustawieniem z Josipem Juranoviciem i Filipem Mladenoviciem na wahadłach. Ale to nie mistrzowie Polski rozpoczęli ten mecz od ataków. Od początku spotkania do odrabiania strat z Warszawy rzucili się gospodarze. Przez pół godziny to oni rządzili na boisku. Legia została zepchnięta do głębokiej defensywy. Akcje Flory napędzali ci sami piłkarze, którzy sprawiali najwięcej problemów w pierwszym meczu - weteran Konstantin Wassiljew, odrzucony przez Legię i wyśmiewany przez jej kibiców przez laty Henrik Ojaama oraz skuteczny napastnik Rauno Sappinen. Doping zza bram stadionu Minuty mijały, a Legia nie mogła otrząsnąć się z przewagi niżej notowanych rywali. Na kameralnym stadionie Flory panowała wczoraj dość specyficzna atmosfera. Na mecz przyjechało ok. 200 kibiców Legii, ale większości nie wpuszczono ich na stadion. Ochrona sprawdzała ID wchodzących na obiekt i nie wpuszczała tych, którzy mieli polskie dowody. Zorganizowana grupa fanów z Warszawy dopingowała więc spod stadionu. Wystarczyło to, żeby zagłuszyć miejscowych kibiców. Fani Legii nie widzieli, jak w ostatnich 15 minutach pierwszej połowy ich ulubieńcy wreszcie zaczęli grać, jak przystało mistrzom Polski. W ostatnim kwadransie pierwszej części meczu dobre sytuacje mieli Mahir Emreli, Rafael Lopes i Mateusz Wieteska. Przewaga mistrzów Polski rosła z minuty na minutę i wypadało tylko żałować, że sędzia zakończył pierwszą połowę. Nadzieje na równie dobrą grę Legii po przerwie szybko okazały się tylko myśleniem życzeniowym. Początek drugiej połowy meczu to znowu gigantyczna przewaga Estończyków. Momentami trudno było uwierzyć, że piłkarze z tak nisko notowanego piłkarsko kraju, mogą tak skutecznie przeciwstawiać się najlepszemu klubowi Polski. Na szczęście dzięki ostatnim decyzjom UEFA, która zlikwidowała podwójne liczenie bramek strzelonych na wyjeździe. Gol dla gospodarzy wisiał bowiem w powietrzu i według starych zasad eliminowałby Legię. Dzięki zmianom w regulaminie kibice mistrzów Polski mogli jednak uniknąć zawału, bo wygrana 2-1 w pierwszym meczu nadal premiowała legionistów. Lopes znowu z ważnym golem W 65. min wydarzenia pod bramką Artura Boruca wymknęły się spod kontroli. Znany z występów w Cracovii Sergei Zenjov z bliska umieścił piłkę w bramce Legii. Grecki sędzia Anastasios Papapetrou dopatrzył się jednak ręki we wcześniejszej fazie akcji i anulował gola. Minęło kilkanaście sekund i arbiter znowu musiał użyć gwizdka, wskazując na środek boiska. Z gola cieszyła się Legia. Po pięknej akcji i dośrodkowaniu Juranovicia z bliska piłkę w bramce umieścił niezawodny Rafael Lopes. Portugalczyk strzelił swojego siódmego gola dla Legii i piątego dającego jej zwycięstwo. Po tej bramce goście zaczęli grać mniej nerwowo i odważniej. Z Flory zeszło powietrze. Estończycy stracili wiarę w możliwość awansu i pod bramką Boruca w końcu zrobiło się spokojniej. Mogły paść kolejne gole dla mistrzów Polski, ale świetnych sytuacji nie wykorzystali Rafa Lopes i Luquinhas. Mioduski liczy pieniądze Legia kontrolowała mecz, a jej prezes i właściciel Dariusz Mioduski mógł już liczyć pierwsze zarobione w tym sezonie pieniądze. Za awans do fazy grupowej Ligi Konferencji warszawski klub zarobi 2,8 mln euro. Później za każda wygraną skasuje 500 tys., za remis 166 tys. Jeśli awansuje dalej z pierwszego miejsca, dostanie 650 tys., a z drugiego 325. Biednie to wszystko wygląda przy premiach za awans do Ligi Mistrzów, niewiele - ale więcej - da faza grupowa Ligi Europy. O to Legia będzie jednak walczyć za tydzień z Dinamem Zagrzeb, które wyeliminowało zeszłorocznych pogromców Legii - Omonię Nikozja. Pierwszy mecz zostanie rozegrany w Chorwacji. Rewanż tydzień później na Łazienkowskiej. Niezależnie od wyników meczów z Dinamem kibice Legii mogą szykować się na jesień z europejskimi pucharami. Ostatnio taki przypadek miał miejsce pięć lat temu w sezonie 2016/17, kiedy Legia grała w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Później były już same klęski z Astaną, Sheriffem Tyraspol, Spartakiem Trnawa, czy Dudelange. Dobrze, że ta era przeszła w końcu do historii. Kibicuj naszym na IO w Tokio! - <a href="https://sport.interia.pl/raporty/raport-tokio-2020/aktualnosci?utm_source=raport&utm_medium=raport&utm_campaign=raport" target="_blank">Sprawdź</a> <a href="https://sport.interia.pl/raporty/raport-tokio-2020/aktualnosci?utm_source=raport&utm_medium=raport&utm_campaign=raport" target="_blank"> </a>