"Bóg i jego dziesięciu apostołów" - patos prasy hiszpańskiej wydaje się zbędny wobec tego, co stało się wczoraj na Wembley. Bogiem futbolu znów nie jest Pep Guardiola, ale Leo Messi, który w wieku 23 lat wygrał Ligę Mistrzów po raz trzeci. Wyrównał też rekord Ruuda van Nistelrooya zdobywając w najważniejszych rozgrywkach 12 goli i został trzecim graczem po Gerdzie Mullerze i Jean-Pierre Papinie, który zdobył tytuł króla strzelców trzy razy z rzędu. Czego może jeszcze dokonać z klubem Argentyńczyk, któremu na koniec roku zapewne wcisną trzecią "Złotą Piłkę"? Może pomyśleć o rekordzie Gento (sześć triumfów w Pucharze Europy), albo innej legendzie Realu Madryt Raulu Gonzalezie. Mając 25 lat Raul zdobył trofeum po raz trzeci, by od tamtej pory beznadziejnie ubiegać się o powtórkę. Czegokolwiek jednak nie wymyślimy, 23 latek z Argentyny i tak ma prawo uważać się już za gracza spełnionego w klubowej piłce. "Przez chwilę myślałem, że mogliśmy zagrać lepiej, że była szansa. Ale po chwili zastanowienia zdałem sobie sprawę, że nie, że nie byliśmy w stanie zrobić nic więcej. Zagraliśmy najlepiej jak się dało, po prostu oni byli poza zasięgiem. Nigdy w karierze nie dostałem takiego lania i nigdy moja drużyna nie zasłużyła na porażkę bardziej niż tym razem". Nie trudno zgadnąć, czyje to słowa. Aleks Ferguson z różą w klapie marynarki bezradnie patrzył na swoją wielką drużynę połykaną jak plankton. Manchester zagrał godnie, był bezdyskusyjnie najlepszym reprezentantem najlepszej ligi świata. Zderzył się jednak ze zjawiskiem wyjątkowym. Zaledwie 10 proc ludzi w internetowej ankiecie dziennika "Marca" uważa, że jest w stanie wydobyć z pamięci silniejsze zespoły, niż ten, który stworzył Pep Guardiola. Na zawsze pozostanie to kwestią gustu. Tak jak kwestią sporną będą zasługi trenera Barcelony. Na pewno nie jest piłkarskim Dyzmą, ale też trafił na unikalne pokolenie. Między mistrzostwem Europy w 2008 roku a finałem Ligi Mistrzów na Wembley, Xavi z Iniestą dokonali wszystkiego. Porażkę z Interem w półfinale poprzedniej edycji można dziś potraktować, jako epizod. Ze swoim czwartym triumfem w Pucharze Europy Barcelona dołącza do Ajaksu Amsterdam i Bayernu Monachium. Kataloński klub, który w swoich dwóch pierwszych meczach finałowych musiał przełknąć pechowe porażki, może zapomnieć o kompleksach. Guardiola zdobył w trzy lata 10 trofeów, nie musi już bać się trenerskiej konfrontacji nawet z Johannem Cruyffem. Teoretycznie na Wembley wygasa więc wszelka motywacja, która zaprowadziła go na szczyt w 36 miesięcy. Bo co może zrobić jeszcze? Odejść z klubu i osiągnąć sukces gdzie indziej? Cała nadzieja w Jose Mourinho. Jeśli Pep i jego piłkarze poczują się spełnieni, trener Realu na pewno znajdzie sposób, by wyrwać ich ze snu. Ten sezon wygrali, ale kolejny zacznie się dwumeczem o Superpuchar Hiszpanii. I znów trzeba będzie udowodnić, że nie jest iluzją to, co wczoraj stało się na Wembley. Najbardziej romantyczną postacią tej opowieści jest jednak Eric Abidal, wczoraj kapitan drużyny, który niedawno wygrał walkę o życie. On i inni gracze Guardioli udowodnili sobie, że są w stanie osiągać największe cele bez Carlesa Puyola. A jeśli tak, to niewykluczone, że barcelońska hegemonia potrwa jeszcze trochę. "Jaka hegemonia?" - zapyta Mourinho. Przecież w erze Ligi Mistrzów wciąż żadnej drużynie nie udało się obronić pozycji na szczycie. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego