Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego najbogatsi omijają krajową piłkę szerokim łukiem, by nie powiedzieć - dość ostentacyjnie? Grzegorz Kita, specjalista od marketingu sportowego od lat obserwuje ten proces i zwraca uwagę na kilka elementów, choć z góry podkreśla, że sprawa jest złożona. Że są różne "za" i "przeciw". "Pieniądze lubią ciszę" - "Klasyczni" biznesmeni nie inwestują masowo w kluby piłkarskie, ponieważ uważają, że to nie jest, purystycznie pojmowany, dobry biznes. Dobry w znaczeniu - taki, który w naturalny sposób generuje zyski i utrzymuje stabilność ekonomiczną. Oni są zdecydowanymi zwolennikami inwestowania tam, gdzie zasady gospodarki rynkowej są jasne i klarowne. Gdzie związki przyczynowo-skutkowe pomiędzy nakładem pracy i inwestycji są kompatybilne z przychodem i dochodem. Gdzie można po prostu zarobić. A w sporcie, czy - jak w tym przypadku - w futbolu, takich gwarancji nie ma. Poza tym, w wielu przypadkach, nie znajdują też dobrych menadżerów do zarządzania klubami, a zarządzanie klubem piłkarskim to w gospodarce, według mnie, jedno z najtrudniejszych wyzwań dla menadżerów - mówi. Ale jest też inny poziom, bardziej strategiczny. - Myślę, że w Polsce, w sensie szerokiego trendu, nie wykształciła się jeszcze wśród najbogatszych kultura inwestowania w sport. Zarówno na poziomie inwestycyjnym, jak i biznesowym. Taka, która na świecie tworzyła się przez cały wiek XX. W wielu miejscach wygląda to inaczej, co widać choćby po tym, jak wielu miliarderów wręcz pcha się w rozmaite przedsięwzięcia sportowe, szczególnie w Stanach Zjednoczonych albo w Anglii - dodaje Grzegorz Kita. Wśród innych przyczyn, które mogą zrażać potencjalnych zainteresowanych wymienia jeszcze standardowe obawy o zachowania, a nawet patologie związane z kibicami (łącznie z wątkami kryminalnymi, jak niedawno w Wiśle Kraków), ale też sprawy bardziej przyziemne, jak niechęć do bycia w świetle reflektorów i do tego, aby nadmiernie eksponować swoje młode fortuny, bo przecież "wielkie pieniądze lubią ciszę". Efekt jest taki, że biznesmenów z naprawdę dużymi pieniędzmi, którym jeszcze nie znudziło się inwestowanie w Ekstraklasie, albo nie musieli z niego zrezygnować, właściwie nie ma. Janusz Filipiak i Jacek Rutkowski to przypadki szczególne, co ciekawe - obaj inwestują w polską piłkę od dawna, choć z bardzo różnym skutkiem. Rutkowski działał już wówczas, gdy w najwyższej lidze grała Amica Wronki (a nawet lepiej byłoby powiedzieć, że wypromował markę dzięki klubowi piłkarskiemu), potem doszło do fuzji z Lechem, bo biznesmen uznał, że możliwości w Poznaniu będą dużo większe. I lechici rzeczywiście zdobywali w ostatniej dekadzie tytuły mistrzowskie, choć nigdy nie było widać przewagi finansowej nad najgroźniejszymi rywalami. Cracovia z prof. Filipiakiem jako właścicielem jest na tym tle dość specyficznym klubem. Też od wielu lat. Szef Comarchu, mający większościowe udziały w zespole z ul. Kałuży, zapewnia mu finansową stabilizację, ale w żaden sposób nie idą za tym sukcesy sportowe. Nieraz można było wręcz odnieść wrażenie, że profesorowi niespecjalnie na tym zależy, a posiadanie klubu - mocnej karty, ale jednak w całej talii - dobrze się prezentuje. Choćby za granicą, gdzie Comarch wspierał już różne kluby w poważnych ligach (Nancy, TSV Monachium), a niebawem może zostać sponsorem francuskiego Lille. Wprawdzie na początku sezonu trener Michał Probierz snuł odważne wizje nawet o grze o mistrzostwo, ale teraz nie chce już do tego wracać. Efekt? Mimo bogatego właściciela, Cracovia spokojnie funkcjonuje w środku tabeli, zagrożenia spadkiem nie ma, a włączenie się do walki choćby o podium jest mało prawdopodobne. Chyba że nastąpi jakaś gwałtowna zmiana. Grzegorz Kita: - Jeśli ktoś długo inwestuje w klub piłkarski, musi czuć pasję do futbolu. To jest często główna motywacja, ale do tego zwykle dochodzą również elementy marketingowe. Janusz Filipiak i Jacek Rutkowski - przypadki szczególne Przypadki Cracovii i Lecha są pod względem właścicielskim szczególne, choć w innych klubach nie brakuje bogatych mecenasów. Ale już na niższym poziomie. Po wykupieniu udziałów od dawnych wspólników, Bogusława Leśnodorskiego i Macieja Wandzla, właścicielem Legii Warszawa jest Dariusz Mioduski, przez lata związany ze spółkami Jana Kulczyka. W Jagiellonii najważniejszym udziałowcem jest Cezary Kulesza, kojarzony wcześniej z branżą disco polo. Bardziej tajemnicza sytuacja jest w gdańskiej Lechii. Jesienią 2017 roku większościowy pakiet akcji przejęła spółka Advancesport AG. Na jej czele stoi Niemiec Philipp Wernze, senior rodu, choć formalnie właścicielem Lechii jest Franz Josef Wernze. W sąsiedniej Arce Gdynia jest mniej tajemniczo, ale jeszcze ciekawiej, bo właścicielem większościowego pakietu akcji jest zaledwie 22-letni Dominik Midak, którego ojciec ma dobrze prosperujące firmy z branży gospodarowania odpadami oraz recyklingu. Zupełnie nowa i niespodziewana, ale też warta bliższego zauważenia jest sytuacja w krakowskiej Wiśle. Jeszcze w 2016 roku "Biała Gwiazda" miała najbogatszego właściciela w lidze, ale Bogusław Cupiał - po tłustych dwóch dekadach, choć bez celu nadrzędnego: Ligi Mistrzów - wycofał się z Tele-Foniką ze wspierania klubu. Kolejny właściciel, Jakub M., był tylko przez miesiąc, teraz ma proces, podczas którego przyznał się do przywłaszczenia z kasy klubu niemal pół miliona złotych, fałszowania dokumentów i próby wyłudzenia kolejnych pieniędzy. Dwa lata rządów TS Wisła zakończyły się totalną klapą, kuriozalną umową z egzotycznymi "inwestorami" bez grosza (czyli złotówki), a klub dopiero szuka bogatego inwestora, próbując przy okazji nowych możliwości, jak sprzedaż akcji. Futbol, czyli furtka do rozpoznawalności Jedną z kluczowych postaci w procesie stawiania Wisły na nogi jest Jarosław Królewski, młody biznesmen z Małopolski. Grzegorz Kita przywołuje jego nazwisko, gdy mówi o profitach marketingowych i wizerunkowych przy okazji inwestowania w futbol. - Inwestycja w klub daje duży ekwiwalent reklamowy dla firmy, która stoi za danym biznesmenem. Skokowo zwiększa świadomość marki, dochodowa jest też na poziomie marketingowym. Ale wielu biznesmenów traktuje ją jako okazję, aby stać się wreszcie znanym i dać się poznać szerszej publiczności. Ciekawym przykładem jest właśnie Jarosław Królewski, który wprawdzie z innych pobudek, ale zaangażował się w pomoc krakowskiej Wiśle. W swojej branży był już bardzo znany, nawet na poziomie światowym, ale w Polsce dla szerokiej opinii publicznej był postacią anonimową. Nikt o nim nie wiedział, dopóki orbita jego działań nie przecięła się z orbitą Wisły. Sport to jest czasami jedyna furtka, aby stać się powszechnie rozpoznawalnym - mówi Grzegorz Kita i podaje też inny przykład: - Gdy uczestniczyłem w transakcji sprzedaży Legii dla ITI, Mariusz Walter i Jan Wejchert, mimo że byli postaciami medialnymi, sami byli zaskoczeni, ile mediów zainteresowało się nimi dodatkowo właśnie dlatego, że zainwestowali w klub piłkarski. W dniu upublicznienia informacji o tej transakcji telefony w ITI dosłownie się zatkały. Takie było zainteresowanie. Dlatego - jak twierdzi - nie zgadza się z przekonaniem, że na inwestowaniu w sport można tylko stracić i że to skarbonka bez dna w każdym wypadku. - Takie są stereotypy, które mają duży wpływ na negatywne podejście do inwestowania w polski futbol. Tymczasem teoria, że na klubie nie zarabia się z zasady, jest według mnie fałszywa i nawet podstępna. Jeżeli w oparciu o realistyczne przychody, ustalimy nieprzekraczalny budżet, wystarczający do godnego uczestnictwa sportowego w lidze, ale niższy niż standardowe przychody klubu, to mamy automatyczny zysk. Natomiast mało kto potrafi trzymać się wcześniejszych założeń i zachować dyscyplinę ekonomiczno-finansową. Kluby słyną z tego, że każdą nadwyżkę finansową mogą "przepuścić". Bo posiadane pieniądze zawsze można wydać na "trzydziestego" piłkarza, choć niekoniecznie musi on się sprawdzić, bo trenera można zwolnić, zatrudnić nowego... Dodatkowo, nieco upraszczając, łatwiej jest kupić zawodnika za miliony, niż zainwestować tysiące np. w profesjonalną siatkę skautingową albo wychowanków - uważa Grzegorz Kita. I jak podkreśla, "jeden z ważnych problemów polega też na tym, że polski rynek nie wykształcił jeszcze aż tak wielu menedżerów, potrafiących sprawnie zarządzać klubami, a zwłaszcza dobrze zarządzać jednocześnie obszarem sportowym i biznesowym". - W każdym razie twierdzenie, że nie da się zarabiać to takie powszechne alibi - przekonuje Kita. Czy to wystarczające argumenty dla polskich milionerów, szczególnie tych z rankingu najbogatszych, aby zainwestować w polską ligę? Na razie niewiele na to wskazuje. Remigiusz Półtorak Czytaj także: Kamil Kosowski: Oto priorytet dla klubów EkstraklasyLeśnodorski ratuje Wisłę. Wywiad z nim nielegalny!"Kosa": Dlaczego zabrakło pieniędzy na Kosztala? Radomski: Ekstraklasie potrzebna jest rewolucja! Oto 10 najlepszych transferów zimowych w Ekstraklasie! Śrutwa: Ta liga jest nieobliczalna!